wtorek, 14 czerwca 2016

Schumpeter i ekonomia ewolucyjna

Joseph Schumpeter to kolejna ciekawa i – niestety – traktowana raczej marginalnie postać w historii ekonomii. Być może wynika to z tego, że jest dość trudny do sklasyfikowania (a „prawdziwi” ekonomiści uwielbiają wszystko ładnie poszufladkowane i wyczyszczone ze wszystkiego, co nie jest „ekonomią”) i właściwie stanowi kategorię zupełnie oddzielną od innych. Czasami wrzuca się go do wora zwanego Austriacką Szkołą Historyczną, ale właściwie to tylko z tej tradycji się wywodzi, później zdecydowanie poszedł własną drogą, włączając wiedzę z innych dziedzin do swych własnych już przemyśleń. O jego oryginalności świadczy anegdota, którą opowiadał o sobie – że jego ambicją było zostać najlepszym kochankiem w Wiedniu, najlepszym jeźdźcem w Austrii oraz najlepszym ekonomistą na świecie, lecz niestety, osiągnął tylko dwa z założonych celów, a nigdy nie jeździł dobrze konno. Za życia był znany, lecz niekoniecznie bardzo uznany, co może wynikać z tego, że w momencie publikacji jego najważniejszych dzieł w języku angielskim, tj. w latach 30 i 40-tych XX wieku, nową gwiazdą ekonomii zostawał właśnie Keynes, który go całkowicie przyćmił. Kiedy i sam keynesizm został odsunięty w cień, a „na salony” powróciła ekonomia neoliberalna, Schumpeter już nie żył, przez co jest on obecnie jedynie wzmiankowany na marginesie „głównego nurtu”. Od lat 80-tych jednak jego idee powoli powracają dzięki wysiłkom paru twardych zawodników, którzy rozwijają jego pomysły (szczególnie w obszarze wpływu technologii na gospodarkę, gdzie klasyczna ekonomia leży i kwiczy).

Cóż takiego zrobił Schumpeter, że warto go trochę poznać? Przed nim gospodarka była uważana za doskonałą, statyczną, zrównoważoną konstrukcję, czasem tylko doświadczającą różnych perturbacji, wywołanych jakimiś zewnętrznymi czynnikami, np. katastrofą naturalną, wojną czy najgorszą zarazą ze wszystkich, czyli wtykaniem przez państwo swych brudnych paluchów w cudowne tryby ekonomicznego mechanizmu. Schumpeter, słusznie, uznał to za bardzo ładny, idealny obrazek, tyle, że nieprawdziwy i przeniósł z biologii na grunt ekonomii bardziej naturalistyczną ideę ewolucji. Gospodarka wg niego nie jest więc statyczna, lecz stanowi dynamiczny, ciągle zmieniający się (ewoluujący) system, do tego jeszcze stanowiący element wyższego systemu społecznego, gdzie ponadto znajdują się inne podsystemy – np. naukowy, rodzinny, czy instytucjonalny. I wszystkie te podsystemy na siebie wzajemnie oddziałują, co tworzy dość skomplikowany obraz wielu relacji i współzależności – np. z podsystemu naukowego płyną informacje nt. nowych wynalazków, które podsystem ekonomiczny zaczyna produkować, tworząc więcej bogactwa, co wpływa z kolei na życie poszczególnych ludzi i ich rodzin itd. itp. Ten proces oddziaływań i zmian jest ciągły, może być stabilny (bądź nie), ale z całą pewnością nie tworzy jakiejś idealnej równowagi i nie osiąga nigdy wyimaginowanego stanu doskonałego.

W samej gospodarce mechanizm ewolucyjny ma działać przede wszystkim poprzez nowe technologie i innowacje. W skrócie wyglądać to ma następująco – firmy sobie działają, coś tam produkują, jest fajnie. Pojawia się nowy przedsiębiorca, który ma zajebisty produkt albo pomysł, jak coś wyprodukować lepiej, niż inni. Bierze kredyt, otwiera firmę, produkuje lepiej od pozostałych, robi się zamieszanie w gospodarce, stare, nie potrafiące się dostosować firmy wylatują z rynku, pionier-monopolista zbiera ekstra kesz i spłaca kredyt. Ci, co przetrwają, uczą się nowych technologii, adaptują się i podciągają się do góry. Po pewnym czasie nowa technologia rozprzestrzenia się wszędzie i właściwie przestaje być już czymś nadzwyczajnym, powszechnieje, a wtedy wszystko wraca do w miarę stabilnej sytuacji, ale już z firmami efektywniejszymi i bardziej dochodowymi. Do momentu, aż nie pojawi się jakiś kolejny wariat z nowym pomysłem. Jest to taki sam mechanizm, jak w biologii ewolucyjnej – najlepiej przystosowani przetrwają i się rozmnażają, potem znów pojawia się mutacja, która okazuje się korzystna, rozpowszechnia się i tak w kółko bez końca. Sam proces eliminacji starych firm i struktur ekonomicznych oraz zastępowania je przez nowe i lepiej funkcjonujące, nazywa się twórczą destrukcją (creative destruction) – i właściwie jest to jedyne, co pakuje się ludziom do głów na standardowych wykładach z ekonomii.

Schumpeter kładł więc nacisk na to, że tym, co napędza zmiany ekonomiczne, są nowe technologie. To dzięki nim gospodarka nie wpada w stagnację, lecz się rozwija. Trzeba jednak podkreślić, że jest to jednak rozwój poprzez kolejne cykle wzrostu, kryzysu i spowolnienia – które wg Schumpetera są mimo wszystko czymś pozytywnym i w przeciwieństwie do takiego Marksa, nie widział w cyklicznych kryzysach drogi do światowej rewolucji i upadku kapitalizmu. Takie fale wzrostu (gdy pojawia się nowa, rewolucyjna technologia) i spadku (gdy potencjał technologii się wyczerpuje) trwają bardzo długo, nawet kilkadziesiąt lat, po drodze całkowicie transformując całe społeczeństwa – nie tylko gospodarki, ale także instytucje, prawo, naukę, kulturę oraz oczywiście prywatne życie ludzi. Kontynuatorzy Schumpetera, którzy swoją szkołę ekonomiczną nazywają neoschumpeteriańską albo ewolucyjną, wyróżnili jak dotąd 5 takich długich fal, począwszy od XVIII w., w oparciu o rewolucyjne technologie, które odmieniały całą epokę:

I fala „angielska rewolucja przemysłowa” – od 1771 r. (otwarcie pierwszej, mechanicznej przędzalni w Cromford w Anglii), kiedy kołem zamachowym gospodarki był przemysł tekstylny, a na rynku dominowały małe firmy rodzinne, operujące lokalnie, na niewielką skalę.
II fala „wiek pary i kolei żelaznej” – od 1829 r. (test pierwszej lokomotywy „Rocket”, Manchester, Anglia), nową, wysoką technologię stanowią silniki parowe, wykorzystywane na kolei i w żegludze parowej. Dzięki rozwijającej się sieci transportowej możliwa staje się sprzedaż na duże odległości, a to z kolei daje możliwości powstawania większych firm.
III fala „wiek stali, elektryczności i przemysłu ciężkiego” – od 1875 r. (budowa huty stali bessemerowskiej, Pittsburgh, USA), powstaje przemysł ciężki, zbrojeniowy czy chemiczny. Pojawiają się wielkie kartele i monopole, do zarządzania którymi potrzebna jest już wyspecjalizowana kadra specjalistów.
IV fala „wiek ropy, samochodów i produkcji masowej” – od 1908 r. (początek produkcji Forda T, Detroit, USA), następuje standaryzacja i umasowienie produkcji, najbardziej nowoczesny i dynamiczny staje się przemysł motoryzacyjny, lotniczy oraz petrochemiczny. Tworzą się wielkie, międzynarodowe koncerny, o hierarchicznej strukturze, z wieloma oddziałami.
V fala „wiek informacji i telekomunikacji” – od 1971 r. (pierwszy mikroprocesor Intel, USA), kiedy podstawą rozwoju stał się sektor IT (komputery, software, sieć). Firmy spłaszczają swoją strukturę, wiele podprocesów przekazują do innych firm (outsourcing), tworząc gęstą sieć powiązań.

Wg ewolucjonistów każda fala składa się z następujących faz:
Faza Wdarcia (Irruption) – w dojrzałym, ustabilizowanym systemie gospodarczym pojawia się „coś nowego”, jeszcze nie rozpoznane, młode firemki z nowymi, ciekawymi technologiami, które robią różne fajne tricki. Nowe firmy zaczynają działać w oparciu o zupełnie inną logikę, niż dotychczasowe i zaczyna się między nimi, a starymi molochami, konkurencja.
Faza Manii (Frenzy) – po pewnym czasie przychodzi jednak zrozumienie, że te nowe zabawki mają naprawdę ogromny potencjał rozwojowy i ludzie wpadają w szał. Zaczynają na maksa inwestować we wszystko, co się kojarzy z nową technologią, która dzięki potężnemu zastrzykowi pieniędzy zaczyna się bardzo szybko rozwijać i rozpowszechniać. Inwestorzy, którzy w szybkim tempie dorabiają się fortun, popadają jednak w szaleństwo, uważając, że tak będzie już zawsze i „nowa gospodarka” nie podlega już dotychczasowym prawidłom ekonomicznym - co się kończy bańką spekulacyjną, krachem i twardym powrotem do rzeczywistości.
Faza Synergii (Synergy) – recesja przynosi otrzeźwienie. Większość ludzi już wie, co jest grane z nowymi technologiami, ale widzi też już potrzebę wprowadzenia do nich porządku i organizacji. Stare instytucje, prawa zostają zmienione i dostosowane tak, by uwzględniały nową rzeczywistość. Odrzuca się „stare” konwencje i sposoby myślenia, nowe idee są przyjmowane jako „oczywiste” i „naturalne”. Dzięki osiągniętej harmonii między nową gospodarką a instytucjami, prawami i kulturą następuje okres stabilnego rozwoju.
Faza Dojrzałości (Maturity) – dotychczasowy sektor nowych technologii osiąga swoją dojrzałość, jego potencjał się wyczerpuje – wszystko, co miało być wynalezione i wyprodukowane, już zostało zrobione. Wszystko już wiadomo, nic nowego nas nie czeka, tłuszczyk rośnie, nuda. I wówczas gospodarka powoli popada w stagnację.

I wtedy wszystko zaczyna się od początku. Dodatkowo wyróżnia się taką niby-fazę dojrzewania (gestation) – oznacza to, że nowa technologia nie pojawia się nagle znikąd, tylko rozwija się bardzo powoli, gdzieś na marginesie ludzkiej uwagi, zapewne pośród paru nerdów, jeszcze w trakcie poprzedniej fali, gdy wciąż dominująca technologia jest w swej fazie dojrzałości. Bardzo dobrze te fazy widać na przykładzie technologii informatycznych. Pierwszy komputer zbudowano jeszcze w trakcie II wojny światowej, kiedy był po prostu maszyną do łamania szyfrów. Przez lata 40, 50 i 60-te bawiło się nimi paru świrów i mało kto przewidywał, że będą czymś więcej, niż tylko wyspecjalizowanymi zabawkami naukowców. Ówczesny szef IBM nawet stwierdził wprost, że światu wystarczy 5 komputerów. W latach 70-tych powstały jednak pierwsze mikroprocesory i komputery zaczęły powoli wchodzić do powszechniejszego użytku -  najpierw w wojsku (choćby internet wymyślono na jego potrzeby), potem także w sektorze prywatnym, co można nazwać właśnie okresem wdarcia. Lata 90-te były okresem szaleństwa, gdy tempo rozwoju było tak szybkie, że komputery i ich części wymieniane były co kilka miesięcy, jednocześnie zaś (pop)kultura zaczęła zapełniać się postaciami informatyków (aspołecznych nerdów/freaków/weirdów). Skończyło się to bańką spekulacyjną i tzw. krachem dotcomów w 2000 r. (nazwa wzięła się stąd, że wówczas inwestowano we wszystkie firmy, które miały w nazwie „.com”, nieważne, czym się zajmowały). Możliwe, że kolejny kryzys – finansowy w 2008 r., jest kontynuacją tego pierwszego, gdy nie wyciągnięto właściwych wniosków i nie narzucono ograniczeń na rynki finansowe, by nie szalały z durnymi inwestycjami. Obecnie mamy okres pełzającej recesjo-stagnacji, znajdując się gdzieś w trakcie fazy synergii. Trochę praw i instytucji zostało już dostosowane do tego, że żyjemy w zglobalizowanym świecie, połączonym jedną, wielką siecią, trochę jeszcze do zrobienia zostało (choćby to, że państwa narodowe pozostawione same sobie nie są w stanie kontrolować międzynarodowych korporacji, działających globalnie). Powoli też wyczerpuje się potencjał rozwojowy IT – nowe pomysły już nie są tak przełomowe, jak te sprzed 20 lat, i są na poziomie apek na telefon, które mają informować o promocjach w jakiejś sieci. Ale mamy też swoistą czkawkę, strach przed niewiadomym i próby powrotu do „starych, dobrych czasów”. Się nie da, można opóźniać, jak Japonia, kiedy dla zachowania pozycji samurajów zabroniła używania broni palnej i odizolowała się od Europy. Ale nic tego nie zatrzyma - i im wcześniej przyjdzie tego świadomość, tym lepiej.

Inną kwestią jest też to, co może być motorem wzrostu w następnej fali? Zapewne te technologie już istnieją, ale gdzieś wegetują i niewiele osób bierze je za coś ważnego. Czasem się wspomina, że następna fala ma być oparta na technologiach ekologicznych, czasami na nanotechnologii. Ciężko stwierdzić, gdyż trzymamy się jeszcze sposobu myślenia typowego dla obecnej fali i trudno jest przełamać jej schematy myślenia. Tak, jak ludziom wychowanym na IV fali społeczeństwa hierarchicznego trudno pojąć ludzi V-ej, sieciowej fali. Cóż, pożyjemy, zobaczymy.