poniedziałek, 29 stycznia 2018

Star Wars Zen

Ostatni Jedi to dla jednych bardzo słaby, dla innych jeden z lepszych epizodów sagi. Być może to kwestia gustu, być może wysokich oczekiwań. A może jeszcze coś innego. Mam co do tego swą własną interpretację, którą ogólnie mógłbym określić jako przestawienie się z filozofii zachodniej na wschodnią w przedstawianiu historii w nowych częściach Gwiezdnych Wojen. Spróbuję to opisać, nie wgłębiając się jednak przy tym w głębsze dywagacje filozoficzne.

Zasadniczym fundamentem zachodniej filozofii i w ogóle sposobu myślenia (racjonalnego i logicznego), jest poszukiwanie praprzyczyny, czy też pierwotnego źródła, z którego poprzez łańcuch przyczynowo-skutkowy, wynika wszystko inne. Z tego założenia, że jest jakaś pierwsza przyczyna, wynika to, że jest w ogóle Początek, a skoro tak, to zapewne jest i Koniec, a te dwa punkty łączy z kolei prosta linia czasu. Widać to na przykładzie Biblii - na początku było słowo, a na końcu będzie sąd ostateczny. Samo życie człowieka jest też takim zminiaturyzowanym obrazem linii czasu - od narodzin do śmierci, a po drodze trzeba być dobrym, by na końcu dostąpić łaski różnie przedstawianego, ostatecznego wybawienia. Do tego stanem naturalnym jest jakieś Dobro (Światłość), zaburzanym jedynie tymczasowo przez działania Zła (Ciemności). Pokonanie owego zła powoduje przywrócenie normalności.

Z kolei filozofia wschodnia koncentruje się na równowadze czy też harmonii między różnymi aspektami rzeczywistości.

Znanym symbolem owej równowagi, pochodzącym od chińskiego taoizmu, jest Ying Yang, w którym przeciwieństwa przeplatają się ze sobą i razem tworzą zharmonizowaną jedność. Przeciwieństwa te nie wykluczają się, jak w myśleniu zachodnim, lecz uzupełniają, gdyż nie mogą bez siebie istnieć (światło nie może istnieć bez ciemności i na odwrót). To właśnie poszukiwanie balansu między przeciwieństwami odróżnia filozofię wschodnią od myślenia zachodniego - nie ma żadnej pierwszej przyczyny ani jakiegoś statycznego punktu doskonałości, istnieje tylko dynamiczny, napędzany przeciwieństwami ciągły proces zmian.


Wikimedia Commons
Z tego powodu czas nie jest postrzegany jako biegnąca prosto linia, lecz jak stale obracające się koło, z ciągle powtarzającym się cyklem zmian. Symbolicznym opisem tej cykliczności jest tzw. sansara, buddyjski kołowrót życia, gdzie narodziny i śmierć nie są początkiem i końcem, lecz pewnym etapem, gdyż poprzez reinkarnację po śmierci następują ponowne narodziny, zaś od zgromadzonej wcześniej karmy zależne jest następne wcielenie. Wyzwolenie się z tego zamkniętego cyklu może nastąpić poprzez medytację i osiągnięcie nirwany, czyli stanu oświecenia. Z połączenia buddyzmu (sansara, nirwana) oraz taoizmu (ying yang) powstało zen. Buddystami zen byli m.in. mnisi wojownicy z klasztoru Shaolin, którzy łączyli rozwój duchowy z umiejętnościami walki, takimi jak kung fu. Wypisz wymaluj - jedi.

Inspiracje wschodnie są dość oczywiste w przypadku Gwiezdnych Wojen. Pierwszy film nakręcono jeszcze w czasach hippisowskich, kiedy wschodnia filozofia była dość popularna w USA, jakkolwiek była ona traktowana bardzo powierzchownie. To samo jest widoczne w samym filmie - wprawdzie mamy do czynienia z mistrzami jedi, jak Obi-Wan Kenobi czy Yoda, których można przyrównać do guru czy mistrzów zen, trenujących młodych adeptów w rodzaju Luke'a Skywalkera. Jednakże samo postrzeganie Mocy w starszych częściach jest nadal przesiąknięte duchem zachodnim. Luke Skywalker, reprezentujący Jasną Stronę ma przywrócić równowagę w Galaktyce, co jest równoznaczne z pokonaniem Ciemnej Strony Mocy. Zwycięstwem okazuje się przeciągnięcie Vadera na Jasną Stronę (tuż przed śmiercią zresztą), co z kolei jest odpowiednikiem chrześcijańskiego nawrócenia się i dostąpienia zbawienia. Tym samym, pomimo pewnych wschodnich inspiracji, fabuła Gwiezdnych wojen jest nadal klasyczną, zachodnią sagą o herosach, o walce Dobra ze Złem - prostą, zrozumiałą i łatwą w odbiorze.

Z nowymi częściami jest już trudniej. Nie wszystko jest podane wprost, są sceny, których nie da się łatwo zrozumieć. Kluczem do tego może być właśnie symbolika zen, widoczna zresztą na różnych poziomach fabuły.

Zasadniczym motywem Ostatniego Jedi (a właściwie Ostatniej) jest dojrzewanie nowych bohaterów. O ile w poprzedniej części, Przebudzeniu Mocy, młodzi bohaterowie po prostu podążali śladami swych starszych odpowiedników, kopiując ich czyny z przeszłości (i dlatego Przebudzenie Mocy jest właściwie na nowo opowiedzianą Nową Nadzieją), o tyle w najnowszej części zaczynają dorastać - przestają kopiować wyidealizowanych mistrzów, próbują samodzielności, uczą się, ale i sprzeciwiają, a nawet przerastają tych, za którymi dotąd podążali. I tak mamy aż aż cztery pary, które można umownie nazwać mentor - adept: Rey i Luke Skywalker, Poe Dameron i Leia/Holdo, Finn i Phasma oraz Kylo Ren i Vader/Snoke. Rey początkowo nawinie zakłada, że Luke Skywalker wszystkiego jej nauczy, a kiedy ten właściwie ją odrzuca, zaczyna samodzielnie podejmować decyzje i kierować się Mocą. Poe z kolei jest lekkomyślnym awanturnikiem, który dopiero na końcu zaczyna uczyć się od Lei i Holdo, co to znaczy być prawdziwym liderem. Finn przełamuje swój strach i tchórzostwo, stając do walki ze swoją byłą przełożoną, Phasmą. Natomiast Kylo Ren porzuca młodzieńcze marzenie o byciu drugim Vaderem (co widać szczególnie w scenie, gdy niszczy swoją maskę), a następnie zabija Snoke'a, wybijając się na niezależność. Mamy więc do czynienia z różnymi fazami cyklu - pojawienie się nowych bohaterów (Przebudzenie Mocy), ich dojrzewanie (Ostatni Jedi), być może następna część będzie już o zupełnie samodzielnych i dojrzałych postaciach, przy jednoczesnym, całkowitym odejściu starszego pokolenia (z tego zostali już tylko Leia i Chewbacca).

Idee cykliczności oraz równowagi są też widoczne w scenach na wyspie Skywalkera. Kiedy Rey opisuje to, jak postrzega Moc, mówi, że widzi zarówno życie, dorastanie, jak i śmierć oraz rozkład. Widzi zarówno Jasną, jak i Ciemną Stronę. Co więcej, w przeciwieństwie do Luke'a, nie okazuje strachu przed Ciemną Stroną, lecz raczej ciekawość (?), gdy zgłębia mroczną jaskinię, będącą jej ucieleśnieniem. Być może jest to też jakieś symboliczne rozróżnienie miedzy Świadomością (siedliskiem racjonalnego myślenia, "jasnej strony") a Podświadomością (gdzie mają się mieścić irracjonalne emocje, "ciemna strona").

Scena wizji Rey w jaskini jest więc szczególnie sugestywna i pełna ukrytych znaczeń (i chyba przez to jest najtrudniejsza do zrozumienia). Po pierwsze, Rey dostaje się do tej jaskini medytując - czyli wchodzi do niej w sferze duchowej czy też astralnej, odmiennie, niż Luke Skywalker na Dagobah, który do podobnej jaskini wkroczył jak najbardziej we własnej osobie. W owej jaskini Rey staje przed lustrem - w buddyzmie zen przyrównuje się umysł osoby medytującej właśnie do lustra odbijającego świat. Czyli Rey poprzez owo lustro w jaskini patrzy na świat takim, jakim jest. Zadaje wówczas pytanie - "kim byli moi rodzice?". To, co później się dzieje, wydaje się kompletnie niezrozumiałe i dziwaczne. Tak jest z perspektywy człowieka Zachodu, gdyż pytanie o rodziców jest pytaniem analogicznym do "skąd jestem? skąd pochodzę? co było początkiem?" - czyli jest to klasyczne, zachodnie pytanie o praprzyczynę. Z punktu widzenia wschodniego, gdy świat jest ciągłym ruchem koła, pytanie o początek jest bez sensu. I odpowiedź na to pytanie jest odpowiednia - można powiedzieć, że Lustro - Umysł pokazuje Rey wizję sansary. Nie ma początku, są tylko kolejne wcielenia (reinkarnacje?) Rey przed i po niej teraźniejszej, a wszystko co robi, trafia dalej, ale i po jakimś czasie powraca, co odpowiada buddyjskiemu pojęciu karmy.

Także zniszczenie pierwszej świątyni jedi na wyspie oraz odlot Rey, jako ostatniej jedi z księgami, jest kolejnym symbolicznym podkreśleniem cyklu śmierci i ponownych narodzin.

Druga, silnie podkreślana idea wschodnia, to równowaga. To przede wszystkim jest widoczne w relacji między Rey a Kylo Renem. Z jednej strony są przeciwieństwami, reprezentującymi Jasną i Ciemną Stronę Mocy. Z drugiej strony, pomimo zwalczania siebie nawzajem, potrafią także współpracować. Żadne z nich nie jest też silniejsze od drugiego - to akurat dobrze pokazuje scena, gdy oboje używają Mocy, by przyciągnąć do siebie miecz świetlny. Być może w następnej części Gwiezdnych Wojen nie zobaczymy tradycyjnego zwycięstwa Dobra nad Złem (Rey nad Kylo Renem), lecz w jakiejś formie zjednoczenie równoważących się przeciwieństw?

Ta równowaga może być też wyjaśnieniem zagadki, skąd się wziął Snoke. On sam stwierdził w swych słowach do Kylo Rena, że im bardziej staje się potężny (Ciemna Moc wzrasta), tym silniejszego przeciwnika napotka (Jasna Strona wzrasta analogicznie). Po śmierci Vadera i Imperatora, Luke Skywalker stał się jedynym jedi w Galaktyce, równowaga została więc zaburzona na korzyść Jasnej Strony. Dla przywrócenia owej równowagi musiał się więc pojawić ktoś równie potężny, reprezentujący Ciemną Stronę, czyli ktoś taki, jak Snoke.
I jeszcze jedno na koniec. Wielu osobom, w tym samemu Markowi Hamillowi, postać starego Skywalkera nie przypadła do gustu. Jako młody jedi był bohaterem Galaktyki, na starość wycofał się na samotną wyspę. Spora zmiana, ale jest to właśnie dokładne przejście od bycia mistrzem w stylu zachodnim, na styl wschodni, gdzie głównym celem jest osiągnięcie stanu oświecenia, a nie dokonywanie bohaterskich czynów. To zresztą podkreśla jedna z ostatnich scen filmu, gdy Skywalker medytuje, aż w końcu umiera (albo i nie, tylko staje się "duchem" i przerywa cykl sansary?) - jest to odpowiednik osiągnięcia nirwany, którą zen opisuje właśnie symbolem samotnej wyspy. Ponadto osoba, która osiągnęła nirwanę, ale dalej pomaga innym na ich drodze do oświecenie, w buddyzmie znana jest jako bodhisattva. Takimi odpowiednikami bodhisattvów byli już Yoda i Obi-Wan, których duchy po "śmierci" nadal ukazywały się innym jedi.

Tych symboli zapewne można by doszukać więcej, ale że widziałem ten film na razie tylko raz, to musiałem się posiłkować swoją pamięcią. Zapewne z czasem, i z kolejną częścią, da się tą interpretację właściwie zweryfikować. Jakkolwiek, jeśli jest ona słuszna, następna część może być jeszcze ciekawsza.

piątek, 8 grudnia 2017

To NFZ with Love

Polska publiczna służba zdrowia jest słaba. Może nie tragicznie zła, ale też nie jest uosobieniem efektywności, nie mówiąc już o tym, żeby była dochodowa. Jako najczęstsze lekarstwo na to podaje się prywatyzację. Ot, prywatne przychodnie sobie radzą, są dochodowe, to trzeba to samo zrobić z publiczną służbą zdrowia. Prywatny właściciel lepiej zadba o swoją placówkę, niż publiczny zarządca. I w sumie jest to pewna racja... tylko nie do końca.

Są jednak rzeczy, które trzeba brać pod uwagę przy wygłaszaniu takiej tezy, że oto prywatna służba zdrowia rozwiązuje wszystkie problemy. Po pierwsze, prywatne przychodnie mają zazwyczaj bardzo ograniczony pakiet usług. Można do takiej przychodni pójść z przeziębieniem, zbadać wzrok, zaszczepić się albo zrobić USG. To proste zabiegi i niezbyt kosztowne usługi, nie potrzeba więc wielkich opłat, żeby prywatny przedsiębiorca wychodził na plus. Schody się zaczynają, gdyby przyjść z czymś poważniejszym. Gdy już potrzebna jest operacja chirurgiczna, leczenie śmiertelnej choroby w rodzaju raka, to nagle możliwości prywatnych przychodni się kończą. Przyczyna jest prosta - to bardzo kosztowne zabiegi, na które stać tylko najbogatszych ludzi. I są prywatne kliniki tylko dla takich klientów, ale są one rzadkością. Taki Kulczyk np. przechodził operację serca w Wiedniu. Tyle, że nie każdy jest Kulczykiem. Pozostaje więc publiczna służba zdrowia, która nie może odmówić leczenia nikogo ubezpieczonego, niezależnie od tego, jak bardzo jest to nieopłacalne. Tu dochodzimy do drugiej rzeczy - ludzie mają różne dochody i niektórych stać na prywatne leczenie (publiczna służba zdrowia jest więc do niczego nie potrzebna), a niektórych nie stać na nic, więc zostaje im tylko leczenie w publicznych jednostkach. To oznacza, że prywatne przychodnie zgarniają zyski z dochodowych usług, te najbardziej kosztowne i obciążające budżet pozostawiając publicznej służbie zdrowia.

Jaki więc byłby skutek prywatyzacji służby zdrowia? Dość prosty do przewidzenia - prywatny właściciel patrzy na zysk, a nie na to, że ma wyleczyć wszystkich pacjentów. Odmówi więc wykonywania tych usług, za które pacjent nie będzie w stanie sam zapłacić i będą one dostępne tylko dla ludzi zamożnych. Oczywiście, prywatna służba zdrowia też może funkcjonować w oparciu o opłaty ubezpieczeniowe, ale ze względu na to, że nie będą one powszechne, to automatycznie będą one wysokie. To z kolei wynika z prawa wielkich liczb, na którym oparte są ubezpieczenia - wiadomo z dużym prawdopodobieństwem, ile w danej populacji będzie zachorowań, tylko nie wiadomo, kto dokładnie zachoruje. Skoro wiadomo, ilu będzie chorych i ile kosztuje leczenie, to znany jest całkowity koszt leczenia wszystkich chorych. Nie wiadomo jednak, kto będzie chory, więc ten cały koszt rozkładany jest po równo na każdego - i to jest właśnie ubezpieczenie od ryzyka choroby. Dzięki temu wielka suma kosztów rozkłada się na tak dużą liczbę osób, że kwota ubezpieczenia jest znacznie niższa, niż gdyby każdy płacił sam za swoje leczenie. Przy sprywatyzowaniu służby zdrowia z tej puli osób ubezpieczonych wypadliby najniżej zarabiający, których nie byłoby na to stać, oraz najlepiej zarabiający, którzy tego nie potrzebują, przez co całkowity koszt rozłożyłby się na jeszcze niższą liczbę ludzi, dalej podnosząc opłaty. Kolejną konsekwencją prywatyzacji byłaby większa liczba chorób nie leczonych, co w ostateczności prowadzi do mniejszej liczby osób zdolnych do pracy i po prostu do wyższej śmiertelności.

Można to zobrazować na prostym przykładzie, żeby zobaczyć różnicę między systemem z i bez publicznej służby zdrowia, gdzie każdy płaci za siebie. Przyjmę pewne proste założenia, żeby pokazać całą ideę:
1) w ciągu roku zachoruje 20% ludzi w kraju.
2) W 90% przypadków będą to lekkie choroby, jak przeziębienie, w 10% ciężkie, w rodzaju np. operacji serca.
3) koszt leczenia lekkiej choroby to 50 PLN, ciężkiej - 10000 PLN (faktyczne kwoty w przypadku raka bywają wielokrotnie wyższe).
4) w przypadku braku leczenia choroby lekkiej, w wyniku powikłań umiera 5% ludzi. W przypadku braku leczenia ciężkiej choroby śmiercią kończy się 90% przypadków, leczenie zmniejsza ten odsetek do 50%.
5) ludność kraju (38 mln obywateli) dzielimy na Zamożnych, którzy zawsze korzystają z prywatnej służby zdrowia i sami opłacają koszt leczenia; na Średniaków, którzy lekkie choroby leczą prywatnie, zaś cięższe - publicznie; oraz na Ubogich, którzy leczą się jedynie publicznie. Udział obywateli Zamożnych to 6.3%, Średniaków - 49.5%, Ubogich - 44.2%. Ten podział przyjąłem na podstawie rozkładu wynagrodzeń Polaków w 2016 r., podanego przez GUS.
6) koszt publicznego leczenia chorób (ubezpieczenia) jest rozkładany równomiernie na każdego obywatela. Tym samym ludzie Zamożni płacą składkę ubezpieczeniową, chociaż nie korzystają ze służby publicznej.

Tym samym wygląda to tak:


W tej tabeli widać, ile będzie zachorowań wśród osób z różnych grup dochodowych. Choroba zazwyczaj nie wybiera, więc ryzyko zachorowań jest rozłożone równomiernie między różne grupy.


W pierwszym scenariuszu przyjmujemy, że istnieje publiczna służba zdrowia, a koszt leczenia w niej jest jednakowo rozłożony na wszystkich obywateli w postaci składki zdrowotnej. Ze względu na to, że ludzie zamożni płacą podwójnie - za leczenie prywatne oraz składkę ubezpieczeniową na leczenie publiczne (191 zł od osoby), to koszt dla nich jest najwyższy. W tym przypadku, dzięki powszechnemu leczeniu, liczba zgonów wynosi 380 tys. ludzi (jest to zbieżne z faktyczną śmiertelnością w Polsce).


W tym hipotetycznym scenariuszu przyjmujemy, że istnieje jedynie prywatna służba zdrowia, a pacjenci sami pokrywają koszty leczenia. Nie ma więc składek zdrowotnych, tym samym wszyscy mają więcej o 191 zł. Być może najubożsi pokryją z tego koszty leczenia lekkich chorób, ale całkiem możliwe, że przeznaczą te środki na coś innego. z całą pewnością jednak nie będzie ich stać na droższe operacje. Skutkiem tego będzie oczywiście wzrost liczby zgonów do 665 tys. ludzi, ale z pominięciem ludzi zamożnych, gdzie nic się nie zmieni.

Podsumowując - prywatyzacja służby zdrowia może być korzystna tylko i wyłącznie dla jednej grupy społecznej, to jest ludzi najzamożniejszych (oraz korwinistyczych młodzianów, którzy myślą, że starość i choroby nigdy nie będą ich dotyczyć). Ale to też w krótkim okresie czasu - w dalszej perspektywie bowiem nastąpi spadek kondycji zdrowotnej całości społeczeństwa i odbije się to na wszystkich. Wśród ludzi najzamożniejszych jest także wielu przedsiębiorców, którzy nie będą już w stanie dużo zarabiać przy braku pracowników z jednej strony, z drugiej strony - konsumentów. Dochodowość służby zdrowia nie może być więc wyznacznikiem jej efektywności - lecz liczba osób wyleczonych, bez względu na koszt.

piątek, 18 sierpnia 2017

Prawdziwy Zulus

Jednym z głównych idei patridiotów jest mit czystości rasowej albo prawdziwości narodowej. Właściwie nie wiadomo, co dokładnie oznacza stwierdzenie, że ktoś jest albo nie jest "prawdziwym Polakiem", ale tym, którzy je głoszą, nie sprawia to żadnej trudności. Oczywiście dlatego, że to oni są Polakami prawdziwymi, a wszyscy, którzy myślą inaczej, już prawdziwi nie są. Jakimiś Polakami fałszywymi są, jak jakieś chińskie podróbki. Bardzo to zresztą wygodne - można łatwo ludziom wodę z mózgów robić i dowolnego przeciwnika wskazywać jako tego złego i gorszego, od którego trzeba się odgrodzić, a można też deportować, troszkę poturbować albo w ostateczności zagazować.

Jest to bzdura łatwa, prosta i przyjemna, więc nic dziwnego, że niektórzy się na to łapią. Po co wysilać mózgi, jak wódz wie lepiej, kto jest prawdziwy (My!), a kto nie (Oni!). A kandydatów na fuhrerów nigdy nie brakuje.

A teraz zrobimy w związku z tym jedno proste ćwiczenie matematyczne. Załóżmy w dużym uproszczeniu, że:

1) Polacy żyją w Polsce od 1000 lat.
2) Nowe pokolenie rodzi się średnio co 25 lat.

Wniosek 1 - w przeciągu 1000 lat w Polsce żyło 40 pokoleń (1000/25=40).

3) Każdy ma dwoje rodziców (2). Każdy rodzic też ma oczywiście dwoje rodziców, więc dziadków jest czworo (2x2=4). Pradziadków jest ośmioro (2x2x2=8). Czyli z każdym pokoleniem wstecz liczba przodków podawaja się (opisuje to matematycznie kolejna potęga liczby 2).

Wniosek 2 - 40 pokoleń wstecz (1000 lat temu) żyło w Polsce 549 755 813 888 Polaków (2^39).

Yyy, coś jest chyba nie tak, bo 1000 lat temu w całej Europie szacunkowo żyło 30 mln ludzi, a nie 550 miliardów. W Polsce to było raczej ok. 1 miliona. O co więc chodzi? Wyjaśnienie jest proste - wszyscy Polacy mają wspólnych przodków, których dzieci cały czas ze sobą się krzyżowały, nawet nie mając świadomości, że mogą mieć tych samych prapraprapra...pradziadków. Czasem do tego jeszcze dochodzili emigranci, najeźdźcy, jeńcy czy inni przejezdni, którzy odwiedzali Polskę i zostawiali swoich potomków.

Wniosek 2 prawidłowy - wszyscy jesteśmy spokrewnionymi mieszańcami, w związku z tym wszyscy jesteśmy równie prawdziwymi Polakami. Innych nie ma.

Można jeszcze bardziej zagłębić się w prahistorię. Ok. 150 tys. lat temu nastąpiło globalne ochłodzenie klimatu, przez co większość ludzi wyginęła z braku żywności. Przeżyło jedynie ok. 600 ludzi, którzy przetrwali na wybrzeżu Afryki Południowej. Z tej garstki odrodziła się cała późniejsza ludzkość, która rozprzestrzeniła się na cały glob.

Wniosek końcowy - tak jest, wszyscy jesteśmy Murzynami, potomkami czarnych emigrantów z Afryki.

Jeśli więc ktoś nadal czuje potrzebę bycia "prawdziwym", to z sensem może jedynie stwierdzić "jestem Prawdziwym Zulusem".

niedziela, 30 lipca 2017

Sieć i Lód

Ucichły protesty, jakie ostatnio miały miejsce, więc mam teraz chwilę, by spojrzeć z boku na to, co się wydarzyło wówczas, jak i na to, jakie potem były reakcje. Dużo by można o tym pisać, odniosę się więc tylko do dwu rzeczy, które akurat teraz wydają mi się ciekawe (jest ich więcej, ale wymagają jeszcze przemyślenia - a lepiej najpierw pomyśleć, a potem pisać).
Lód
Rzecz pierwsza, to zaskoczenie, że w ogóle do protestów doszło, doszło do nich na masową skalę, a do tego wzięło w nich udział bardzo dużo osób młodych. Zaskoczenie, gdyż przy demolowaniu Trybunału Konstytucyjnego demonstracje, i owszem, były, ale mniejsze, i większość w nich stanowili ludzie pamiętający komunę. PiS mógł więc całkiem zasadnie zakładać, że rozwałka jakiegoś kolejnego sądu, którego mało kto kojarzy, po rozsypaniu się wcześniejszym KOD-u, mało kogo obejdzie. Jednak obeszło.

O co chodzi? Być może jest to tego typu zjawisko społeczne, które od niedawna stara się tłumaczyć przy pomocy... fizyki. A dokładniej rzecz biorąc - termodynamiki. Na czym to polega? Nie ma obawy, wystarczy wiedzy ze szkoły podstawowej. Wyobraźmy sobie, że w naczyniu mamy bryłę lodu o temperaturze -100 stopni C. Pod to naczynie wstawiamy ogień, który podnosi w nim temperaturę o 10 stopni na minutę. Czekamy. Mija minuta. Nic się nie dzieje. Mija druga. Też nic. Trzecia minuta, czwarta, piąta. Nadal nic. I tak na niczym mija 10 minut. Po 10 minutach nagle bryła lodu się rozpływa i w naczyniu mamy wodę. Przez 10 minut wydatkowaliśmy dużo energii, by coś zmienić, a efektu nie było widać, a potem nagle zaszła radykalna zmiana. W fizyce nazywa się to przemiana fazowa - po prostu w pewnym punkcie dochodzi do nagłej zmiany stanu jakiejś substancji. Np. woda w temperaturze poniżej zera ma postać stałą, a powyżej płynną (a powyżej 100 stopni oczywiście paruje) - i nie ma różnicy, czy temperatura wynosi -100 stopni czy -1 stopień C. Lód to lód.

To samo mogło się dziać przez ostatnie 2 lata. PiS brykał, demolował, odstawiał szopki z Misiewiczem, Szyszką, Błaszczakiem, Suskim, cyklistami i wegetarianami oraz zaliczył 27:1, a efektów tego nie było widać. A tu jakiś Sąd Najwyższy czy inszy KRS i nagle rypło (by nie rzec dosadniej). A to po prostu było owe przejście punktu krytycznego i zmiana fazy.

W każdym bądź razie mam nadzieję, że tak jest. Pokazuje to bowiem słuszność stwierdzenia, że "presja ma sens". Nie widać efektów przez długi czas (co jest bardzo zniechęcające), ale potem nagle wszystko może się zmienić. Tym samym - naciskajmy, a PiSowski monolit może pewnego dnia zupełnie się rozpłynie i wyparuje.

Sieć
Druga rzecz, to kompletne niezrozumienie, jak na ulice wielu miast i miasteczek mogło wyjść tylu ludzi, bez żadnej odgórnej organizacji, w większości wzajemnie się nie znających.

W sposobie myślenia, który dominuje wśród polityków (starej daty), istnieje przekonanie, że za takimi protestami (zwłaszcza na taką skalę), musi stać jakaś potężna organizacja, jakiś centralny ośrodek, który to wszystko koordynuje. Byli to więc na pewno starzy ubecy oraz broniąca ich totalna opozycja, wszyscy sponsorowani przez Sorosa. Chyba najlepiej ten typ myślenia pokazał prof. Kik (zresztą kolejna osoba związana z SLD, która poczuła nagłą sympatię do towarzyszy z PiS) twierdząc, że: "Gdyby to były spontaniczne zrywy ludzi z Poznania i Krakowa, to praktycznie rzecz biorąc każda z tych grup miałaby swoje postulaty, a mamy to samo źródło inspiracji. Krótko mówiąc: 'po hasłach ich poznacie', a są one rozsyłane wszędzie jakby faksem."

Tyle, że to kompletna bzdura, bo w protestach brali udział w większości ludzie zbyt młodzi, by mieć cokolwiek wspólnego z ubecją, zazwyczaj nie związani z żadną partią czy organizacją, w znacznej mierze gardzący politykami, a do tego z różnych części kraju i wzajemnie się nie znający. I zapewne większość z nich nigdy nie używała faksu, bo dla nich to technologia z epoki kamienia łupanego (profesor Kik za samo to stwierdzenie o faksie powinien zostać w trybie ekspresowym wysłany na emeryturę albo na kurs dokształcający).

Tu dochodzimy do rzeczy nowej, czyli do Sieci. Nie chodzi o sam internet, który jest rozproszony, bez centralnego ośrodka i oczywiście umożliwia przekaz informacji (idei, haseł itd.) w sposób natychmiastowy w dowolny punkt na Ziemi. Internet to też narzędzie, które umożliwia funkcjonowanie Sieci na pewnym wyższym poziomie. By to wyjaśnić, znów odwołam się do analogii.

Wyobraźmy sobie mrówkę. Mrówka sobie chodzi tu i ówdzie, szukając pożywienia. Za sobą pozostawia zapachowy ślad, który mogą wyczuć inne mrówki. Jeśli znajdzie źródło jedzenia, to jej zapach wyznacza do niego ścieżkę. Tą ścieżką podążają kolejne mrówki, wzmacniając zapach, który przyciąga kolejne osobniki, tak, że będzie ich wystarczająco dużo, by wykorzystać całe źródło jedzenia. A jak mrówka nic nie znajdzie, to idzie dalej, a zapach w tym miejscu zanika, tak że mrówki pójdą gdzie indziej. O co chodzi z tymi mrówkami? O to, że nad tymi mrówkami nie stoi żadna organizacja, która im mówi - "idź tam, skręć w lewo, kolejne 100 mrówek na prawo". Cały ten system mrówek organizuje się sam i nie ma większych problemów z funkcjonowaniem - mrówki jako całość stanowią więc faktycznie jeden, dość inteligentny organizm, nawet jeśli rozproszony wśród wielu osobników.

To samo jest ze współczesnym społeczeństwem połączonym poprzez sieć. Nie potrzeba mu centralnych ośrodków, koordynatorów, liderów - ludzie sami się zorganizują w sposób wystarczająco efektywny. Tak było z ostatnimi protestami - zorganizował się on oddolnie wokół idei, rzuconej gdzieś w jednym punkcie, a wzmocnionej wielokrotnie poprzez sieć połączeń między kolejnymi ludźmi ową sieć tworzącymi. Albo idei było wiele, ale tylko jedna została wzmocniona, reszta gdzieś zamarła i nie wypłynęła na powierzchnię. Co tylko pokazuje siłę idei zwycięskiej.

Ta opowiastka o Sieci niesie też ze sobą pewne wnioski na przyszłość.

Po pierwsze, nie trzeba żadnych nowych ruchów, organizacji, które "wykorzystają energię młodych, póki jeszcze można". To chyba zresztą najlepszy sposób, by osiągnąć odwrotny skutek od zamierzonego. Należy wzmacniać sieć powiązań poprzez dzielenie idei i poglądów, a nie poprzez tworzenie kolejnych stowarzyszeń czy Nareszcie Tej Upragnionej Prawdziwie Słusznej Partii Dla Wszystkich.

Po drugie, nie ma potrzeby namaszczania żadnego polityka na "lidera opozycji". To zwykła propaganda starych partii, które chcą, by to właśnie ich ugrupowanie było tym najważniejszym i wzięło dla siebie parę procentów ze słupka poparcia konkurencji. Można i należy się różnić, by dyskutować i znajdować nowe pomysły na rozwiązywanie problemów. Jednoczyć się można wokół najważniejszych idei - jak demokracja właśnie, czyli między innymi tolerancja na różnorodność i zdolność do dialogu z kimś odmiennym od nas samych.

Po trzecie, polskie społeczeństwo sieciowe pokazało swoją siłę, której starzy politycy nie rozumieją. To dobrze. Daje to nadzieję na zmianę pokoleniową w polityce, która Polsce od dawna się należy. I nie chodzi tylko o wymianę kadr, ale też o zmianę sposobu politykowania, gdzie środek ciężkości zostanie przeniesiony z partyjnych central i studiów telewizyjnych do sieci obywatelskich.

To ostatnie, czyli faktycznie wymyślenie na nowo demokracji, która w starej formie się już zużyła i wynaturzyła (wszędzie, nie tylko w Polsce), jest chyba najważniejszym wyzwaniem na przyszłość.

sobota, 8 lipca 2017

Sondaże inaczej

Znów będzie o sondażach. I także tym razem inaczej, niż się to przewala w popularnych postach i newsach. A w tychże przewijało się przez jakiś czas to samo - och, nareszcie Polacy zrozumieli, jaki ten PiS jest beznadziejny (bo Unia, bo Tusk, bo Misiewicz, bo Macierewicz i tak dalej), Platforma odrobiła straty i niedługo wszystko znów będzie super. Szczęście odmalowało się na obliczu przewodniczącego Schetyny, który już witał się z gąską, a pożegnał z imigrantami. Chwila błogostanu trwała krótko i już niedługo potem "PiS odrabiał straty" i "powiększał dystans do opozycji".

A teraz sprowadzamy to wszystko na ziemię i zapominamy o oklepanych banałach. Tak, jak dotychczas, opieram się na sondażach z jednego ośrodka (IBRiS), który pokazuje w mej opinii najbardziej stabilne i wiarygodne dane, ale też z tego powodu, żeby nie mieszać wyników z różnych agencji, stosujących odmienne metody. Wykorzystałem 73 sondaże wykonanych między sierpniem 2014 a czerwcem 2017 r. (źródło danych: sondaże.eu), nad którymi potem odprawiłem trochę analitycznego czary-mary (jak kto chce wiedzieć co, to opiszę, ale tu nie chcę, bo tekst na blogu to nie artykuł naukowy). W każdym razie patrząc na dłuższą perspektywę, to widać więcej sensownych rzeczy, niż w pojedynczym sondażu, dającym nadzieję na tak wyczekiwany upadek pisowskiej hordy.

Zacznę od pokazania dłuższej historii, żeby móc sobie wyrobić właściwie spojrzenie na to, co jest faktycznie wzrostem, a co spadkiem poparcia. Poniższe wykresy przedstawiają poparcie dla różnych ugrupowań począwszy od 2014 r., od końcówki premierostwa Tuska do obecnego momentu. Trochę się to majtało w różne strony, opiszę więc kilka charakterystycznych punktów na tym obrazie (linia przerywana pokazuje odsetek ludzi niezdecydowanych).

1. Końcówka rządu Tuska, na rok przed wyborami, to niezbyt dobre notowania PO, grubo poniżej PiS (24.1% do 33.7%). Wpływ na to miała przede wszystkim tzw. afera podsłuchowa, czyli niby afera, bo żadnej właściwie nie było, o ile nie nazwać zbrodnią zjedzenia ośmiorniczek przez Sikorskiego (smacznego). W każdym razie ludziska usłyszeli z prawicowych szczekaczek słowo "afera" i to wystarczyło. PO sobie jednak z tym problemem poradziła - Tusk został wyeksportowany do Brukseli, a na jego miejsce weszła Kopacz. Pod jej przywództwem wykonany został tzw. "zwrot w lewo", bynajmniej nie z powodu faktycznej ewolucji poglądów w Platformie, ale z powodów jak najbardziej kunktatorskich. Żeby poprawić sobie notowania PO musiała komuś coś podebrać - z PiS jej się nie udawało, z PSL była w koalicji, do skonsumowania zostało więc tylko SLD oraz Twój Ruch Palikota. I tak PO odegrało dość skutecznie teatrzyk z in vitro czy konwencją antyprzemocową - na początku 2015 r. PO ma już 37%, a PiS dalej swoje 32.8%. Jest pięknie, jest cudnie, tak że nawet Komorowski robi zlewkę z kampanii prezydenckiej, bo przegrać mógłby tylko wtedy, "gdyby pijany przejechał zakonnicę w ciąży".

2. Wybory prezydenckie w maju 2015 r. przynoszą demolkę pozycji PO. Pojawienie się Kukiza daje upust frustracji wśród części wyborców, którzy mieli dość dotychczasowych partii rządzących (PO, PSL) oraz groteskowej kandydatki SLD na prezydenta (Magdaleny Ogórek), a nie chcieli głosować na PiS. Kukiz zbiera w ten sposób 21.3% poparcia, a że pozycja PiS nadal się nie zmienia, to doprowadza w ten sposób do klęski Komorowskiego i PO.

3. Zaraz potem rozpoczyna sie kampania wyborcza do sejmu. Kukiz okazuje się nie mieć niczego do zaoferowania poza własną osobą, poparcie dla niego więc szybko wyparowuje do poziomu kilku procent. SLD otrząsa się po eksperymencie z Ogórek i ogłasza powstanie Zjednoczonej Lewicy. Pozostali zawiedzeni wyborcy Kukiza, po tym, jak już wcześniej "zdradzili" Platformę, to już do niej nie wracają, ale przenoszą swoje poparcie na zwycięski PiS, który osiąga rekordowy poziom 40.5%. Kolejnym ciosem dla PO staje się powstanie Nowoczesnej.

O tym, co się działo tuż przed wyborami, pisałem we wcześniejszym tekście - PiS zaczął powoli słabnąć, ale do dnia głosowania "dowiózł" jeszcze wystarczająco dużo poparcia (37.6%). Rozdrobnienie głosów na kilka partii oraz wyrzucenie z sejmu SLD dało mu też dodatkową, wysoką premię za wygraną.

4. Pod koniec 2015 r., zaraz po wyborach, kiedy PiS pokazał już swoje rzeczywiste oblicze, a nie te z kampanii wyborczej (konflikt z Trybunałem Konstytucyjnym, ułaskawienie Kamińskiego, nocne głosowania), szybko spadł do poziomu 27.3% (to najniższy, jak dotąd, z notowanych poziomów). Podobnie tracą ugrupowania naznaczone klęską wyborczą czy pogrążone w wewnętrznym konflikcie (PO, PSL, SLD). Wszystkich "rozbitków" zbiera Nowoczesna, której lider (Ryszard Petru), jest wówczas wszechobecny w mediach (oczywiście, niekontrolowanych przez PiS). W tym momencie Nowoczesna uzyskuje swoje rekordowe poparcie (30.9%), na chwilę wybijając się ponad PiS.

Rok 2016 przynosi już większą stabilizację. Na pierwszy rzut oka niby wszyscy zwalczają PiS, a tak naprawdę to jedynie partie opozycyjne walczą między sobą o to, która z nich jest tą "opozycją prawdziwą i jedyną". PO zalicza wówczas swoje dno (11.9%). Sukces Petru, podobnie jak wcześniej Kukiza, również okazuje się być krótkotrwałym fajerwerkiem. Starzy towarzysze, związani z Millerem, utrzymują w partii władzę, SLD nic nowego nie ma więc do zaoferowania. Pozostałe partie, jak Razem czy kolejna odsłona Korwina, pozostają na marginesie notowań. Nad tym wszystkim niepodzielnie góruje PiS, którego wojenki opozycji w ogóle nie ruszają.

5. Pod koniec 2016 r. PiS wywołuje kolejny konflikt w sejmie, na którym początkowo znów traci na rzecz Nowoczesnej. Jednakże utrata dotacji z budżetu, wpadki Petru, "rozwiązanie" konfliktu przez PiS i PO, oraz przejście do PO posłów Nowoczesnej powodują gwałtowne załamanie się poparcia dla niej. Na tym upadku najwięcej korzysta PO, która przejmuje jej wyborców. Po kolejnym idiotycznym wybryku, tym razem w parlamencie europejskim w kwestii kobiet, ze sceny znika też Korwin, a "masę upadłościową" po nim zbiera Kukiz.

I tu trzeba podkreślić - wzrost poparcia dla PO nie oznacza większego spadku notowań PiS. PO urosła głównie dzięki rozparcelowaniu Nowoczesnej. W euforii po pobiciu Petru, Schetyna widocznie miał jeszcze ochotę dobrać się do Kukiza, i stąd te jego niby zaskakujące wypowiedzi dotyczące imigrantów. Jest to jednak przejaw typowego podejścia PO do polityki - mówić coś, żeby się przymilić, a nie dlatego, że się faktycznie coś chce zrobić. Jak nie in vitro, to imigranci.

Oczywiście, nie wiem, co dalej, za 2 lata wszystko może się wywrócić. Na razie jednak nie widzę niczego, co mogłoby zagrozić PiS i nadal uważam, że są spore szanse na to, że porządzi jeszcze jedną kadencję. Może być ciekawie po wyborach samorządowych, w których Nowoczesna i Kukiz mogą sporo stracić - oba te ugrupowania zdobywały swoją popularność poprzez występy medialne, opierają się więc głównie na popularności swoich liderów, ale za to nie mają właściwie żadnego sensownego zaplecza, które najbardziej się w liczy w tego typu wyborach (odwrotna sytuacja jest w PSL, którego liczne zastępy zawsze sporo zyskują w samorządach). Nadal też nie jest to czas dla lewicy - SLD jest już impotentem politycznym, Razem jeszcze musi urosnąć, a na to potrzeba kolejnych paru lat.

Nagłe zwroty są oczywiście jak najbardziej możliwe, ale dopóki nie zobaczę poparcia dla PiS poniżej 27% (co wg mnie stanowi tzw. "żelazny elektorat" tej partii), to stwierdzenia o rychłym upadku tejże formacji są jedynie odzwierciedleniem myślenia życzeniowego jej przeciwników.