piątek, 8 grudnia 2017

To NFZ with Love

Polska publiczna służba zdrowia jest słaba. Może nie tragicznie zła, ale też nie jest uosobieniem efektywności, nie mówiąc już o tym, żeby była dochodowa. Jako najczęstsze lekarstwo na to podaje się prywatyzację. Ot, prywatne przychodnie sobie radzą, są dochodowe, to trzeba to samo zrobić z publiczną służbą zdrowia. Prywatny właściciel lepiej zadba o swoją placówkę, niż publiczny zarządca. I w sumie jest to pewna racja... tylko nie do końca.

Są jednak rzeczy, które trzeba brać pod uwagę przy wygłaszaniu takiej tezy, że oto prywatna służba zdrowia rozwiązuje wszystkie problemy. Po pierwsze, prywatne przychodnie mają zazwyczaj bardzo ograniczony pakiet usług. Można do takiej przychodni pójść z przeziębieniem, zbadać wzrok, zaszczepić się albo zrobić USG. To proste zabiegi i niezbyt kosztowne usługi, nie potrzeba więc wielkich opłat, żeby prywatny przedsiębiorca wychodził na plus. Schody się zaczynają, gdyby przyjść z czymś poważniejszym. Gdy już potrzebna jest operacja chirurgiczna, leczenie śmiertelnej choroby w rodzaju raka, to nagle możliwości prywatnych przychodni się kończą. Przyczyna jest prosta - to bardzo kosztowne zabiegi, na które stać tylko najbogatszych ludzi. I są prywatne kliniki tylko dla takich klientów, ale są one rzadkością. Taki Kulczyk np. przechodził operację serca w Wiedniu. Tyle, że nie każdy jest Kulczykiem. Pozostaje więc publiczna służba zdrowia, która nie może odmówić leczenia nikogo ubezpieczonego, niezależnie od tego, jak bardzo jest to nieopłacalne. Tu dochodzimy do drugiej rzeczy - ludzie mają różne dochody i niektórych stać na prywatne leczenie (publiczna służba zdrowia jest więc do niczego nie potrzebna), a niektórych nie stać na nic, więc zostaje im tylko leczenie w publicznych jednostkach. To oznacza, że prywatne przychodnie zgarniają zyski z dochodowych usług, te najbardziej kosztowne i obciążające budżet pozostawiając publicznej służbie zdrowia.

Jaki więc byłby skutek prywatyzacji służby zdrowia? Dość prosty do przewidzenia - prywatny właściciel patrzy na zysk, a nie na to, że ma wyleczyć wszystkich pacjentów. Odmówi więc wykonywania tych usług, za które pacjent nie będzie w stanie sam zapłacić i będą one dostępne tylko dla ludzi zamożnych. Oczywiście, prywatna służba zdrowia też może funkcjonować w oparciu o opłaty ubezpieczeniowe, ale ze względu na to, że nie będą one powszechne, to automatycznie będą one wysokie. To z kolei wynika z prawa wielkich liczb, na którym oparte są ubezpieczenia - wiadomo z dużym prawdopodobieństwem, ile w danej populacji będzie zachorowań, tylko nie wiadomo, kto dokładnie zachoruje. Skoro wiadomo, ilu będzie chorych i ile kosztuje leczenie, to znany jest całkowity koszt leczenia wszystkich chorych. Nie wiadomo jednak, kto będzie chory, więc ten cały koszt rozkładany jest po równo na każdego - i to jest właśnie ubezpieczenie od ryzyka choroby. Dzięki temu wielka suma kosztów rozkłada się na tak dużą liczbę osób, że kwota ubezpieczenia jest znacznie niższa, niż gdyby każdy płacił sam za swoje leczenie. Przy sprywatyzowaniu służby zdrowia z tej puli osób ubezpieczonych wypadliby najniżej zarabiający, których nie byłoby na to stać, oraz najlepiej zarabiający, którzy tego nie potrzebują, przez co całkowity koszt rozłożyłby się na jeszcze niższą liczbę ludzi, dalej podnosząc opłaty. Kolejną konsekwencją prywatyzacji byłaby większa liczba chorób nie leczonych, co w ostateczności prowadzi do mniejszej liczby osób zdolnych do pracy i po prostu do wyższej śmiertelności.

Można to zobrazować na prostym przykładzie, żeby zobaczyć różnicę między systemem z i bez publicznej służby zdrowia, gdzie każdy płaci za siebie. Przyjmę pewne proste założenia, żeby pokazać całą ideę:
1) w ciągu roku zachoruje 20% ludzi w kraju.
2) W 90% przypadków będą to lekkie choroby, jak przeziębienie, w 10% ciężkie, w rodzaju np. operacji serca.
3) koszt leczenia lekkiej choroby to 50 PLN, ciężkiej - 10000 PLN (faktyczne kwoty w przypadku raka bywają wielokrotnie wyższe).
4) w przypadku braku leczenia choroby lekkiej, w wyniku powikłań umiera 5% ludzi. W przypadku braku leczenia ciężkiej choroby śmiercią kończy się 90% przypadków, leczenie zmniejsza ten odsetek do 50%.
5) ludność kraju (38 mln obywateli) dzielimy na Zamożnych, którzy zawsze korzystają z prywatnej służby zdrowia i sami opłacają koszt leczenia; na Średniaków, którzy lekkie choroby leczą prywatnie, zaś cięższe - publicznie; oraz na Ubogich, którzy leczą się jedynie publicznie. Udział obywateli Zamożnych to 6.3%, Średniaków - 49.5%, Ubogich - 44.2%. Ten podział przyjąłem na podstawie rozkładu wynagrodzeń Polaków w 2016 r., podanego przez GUS.
6) koszt publicznego leczenia chorób (ubezpieczenia) jest rozkładany równomiernie na każdego obywatela. Tym samym ludzie Zamożni płacą składkę ubezpieczeniową, chociaż nie korzystają ze służby publicznej.

Tym samym wygląda to tak:


W tej tabeli widać, ile będzie zachorowań wśród osób z różnych grup dochodowych. Choroba zazwyczaj nie wybiera, więc ryzyko zachorowań jest rozłożone równomiernie między różne grupy.


W pierwszym scenariuszu przyjmujemy, że istnieje publiczna służba zdrowia, a koszt leczenia w niej jest jednakowo rozłożony na wszystkich obywateli w postaci składki zdrowotnej. Ze względu na to, że ludzie zamożni płacą podwójnie - za leczenie prywatne oraz składkę ubezpieczeniową na leczenie publiczne (191 zł od osoby), to koszt dla nich jest najwyższy. W tym przypadku, dzięki powszechnemu leczeniu, liczba zgonów wynosi 380 tys. ludzi (jest to zbieżne z faktyczną śmiertelnością w Polsce).


W tym hipotetycznym scenariuszu przyjmujemy, że istnieje jedynie prywatna służba zdrowia, a pacjenci sami pokrywają koszty leczenia. Nie ma więc składek zdrowotnych, tym samym wszyscy mają więcej o 191 zł. Być może najubożsi pokryją z tego koszty leczenia lekkich chorób, ale całkiem możliwe, że przeznaczą te środki na coś innego. z całą pewnością jednak nie będzie ich stać na droższe operacje. Skutkiem tego będzie oczywiście wzrost liczby zgonów do 665 tys. ludzi, ale z pominięciem ludzi zamożnych, gdzie nic się nie zmieni.

Podsumowując - prywatyzacja służby zdrowia może być korzystna tylko i wyłącznie dla jednej grupy społecznej, to jest ludzi najzamożniejszych (oraz korwinistyczych młodzianów, którzy myślą, że starość i choroby nigdy nie będą ich dotyczyć). Ale to też w krótkim okresie czasu - w dalszej perspektywie bowiem nastąpi spadek kondycji zdrowotnej całości społeczeństwa i odbije się to na wszystkich. Wśród ludzi najzamożniejszych jest także wielu przedsiębiorców, którzy nie będą już w stanie dużo zarabiać przy braku pracowników z jednej strony, z drugiej strony - konsumentów. Dochodowość służby zdrowia nie może być więc wyznacznikiem jej efektywności - lecz liczba osób wyleczonych, bez względu na koszt.

piątek, 18 sierpnia 2017

Prawdziwy Zulus

Jednym z głównych idei patridiotów jest mit czystości rasowej albo prawdziwości narodowej. Właściwie nie wiadomo, co dokładnie oznacza stwierdzenie, że ktoś jest albo nie jest "prawdziwym Polakiem", ale tym, którzy je głoszą, nie sprawia to żadnej trudności. Oczywiście dlatego, że to oni są Polakami prawdziwymi, a wszyscy, którzy myślą inaczej, już prawdziwi nie są. Jakimiś Polakami fałszywymi są, jak jakieś chińskie podróbki. Bardzo to zresztą wygodne - można łatwo ludziom wodę z mózgów robić i dowolnego przeciwnika wskazywać jako tego złego i gorszego, od którego trzeba się odgrodzić, a można też deportować, troszkę poturbować albo w ostateczności zagazować.

Jest to bzdura łatwa, prosta i przyjemna, więc nic dziwnego, że niektórzy się na to łapią. Po co wysilać mózgi, jak wódz wie lepiej, kto jest prawdziwy (My!), a kto nie (Oni!). A kandydatów na fuhrerów nigdy nie brakuje.

A teraz zrobimy w związku z tym jedno proste ćwiczenie matematyczne. Załóżmy w dużym uproszczeniu, że:

1) Polacy żyją w Polsce od 1000 lat.
2) Nowe pokolenie rodzi się średnio co 25 lat.

Wniosek 1 - w przeciągu 1000 lat w Polsce żyło 40 pokoleń (1000/25=40).

3) Każdy ma dwoje rodziców (2). Każdy rodzic też ma oczywiście dwoje rodziców, więc dziadków jest czworo (2x2=4). Pradziadków jest ośmioro (2x2x2=8). Czyli z każdym pokoleniem wstecz liczba przodków podawaja się (opisuje to matematycznie kolejna potęga liczby 2).

Wniosek 2 - 40 pokoleń wstecz (1000 lat temu) żyło w Polsce 549 755 813 888 Polaków (2^39).

Yyy, coś jest chyba nie tak, bo 1000 lat temu w całej Europie szacunkowo żyło 30 mln ludzi, a nie 550 miliardów. W Polsce to było raczej ok. 1 miliona. O co więc chodzi? Wyjaśnienie jest proste - wszyscy Polacy mają wspólnych przodków, których dzieci cały czas ze sobą się krzyżowały, nawet nie mając świadomości, że mogą mieć tych samych prapraprapra...pradziadków. Czasem do tego jeszcze dochodzili emigranci, najeźdźcy, jeńcy czy inni przejezdni, którzy odwiedzali Polskę i zostawiali swoich potomków.

Wniosek 2 prawidłowy - wszyscy jesteśmy spokrewnionymi mieszańcami, w związku z tym wszyscy jesteśmy równie prawdziwymi Polakami. Innych nie ma.

Można jeszcze bardziej zagłębić się w prahistorię. Ok. 150 tys. lat temu nastąpiło globalne ochłodzenie klimatu, przez co większość ludzi wyginęła z braku żywności. Przeżyło jedynie ok. 600 ludzi, którzy przetrwali na wybrzeżu Afryki Południowej. Z tej garstki odrodziła się cała późniejsza ludzkość, która rozprzestrzeniła się na cały glob.

Wniosek końcowy - tak jest, wszyscy jesteśmy Murzynami, potomkami czarnych emigrantów z Afryki.

Jeśli więc ktoś nadal czuje potrzebę bycia "prawdziwym", to z sensem może jedynie stwierdzić "jestem Prawdziwym Zulusem".

niedziela, 30 lipca 2017

Sieć i Lód

Ucichły protesty, jakie ostatnio miały miejsce, więc mam teraz chwilę, by spojrzeć z boku na to, co się wydarzyło wówczas, jak i na to, jakie potem były reakcje. Dużo by można o tym pisać, odniosę się więc tylko do dwu rzeczy, które akurat teraz wydają mi się ciekawe (jest ich więcej, ale wymagają jeszcze przemyślenia - a lepiej najpierw pomyśleć, a potem pisać).
Lód
Rzecz pierwsza, to zaskoczenie, że w ogóle do protestów doszło, doszło do nich na masową skalę, a do tego wzięło w nich udział bardzo dużo osób młodych. Zaskoczenie, gdyż przy demolowaniu Trybunału Konstytucyjnego demonstracje, i owszem, były, ale mniejsze, i większość w nich stanowili ludzie pamiętający komunę. PiS mógł więc całkiem zasadnie zakładać, że rozwałka jakiegoś kolejnego sądu, którego mało kto kojarzy, po rozsypaniu się wcześniejszym KOD-u, mało kogo obejdzie. Jednak obeszło.

O co chodzi? Być może jest to tego typu zjawisko społeczne, które od niedawna stara się tłumaczyć przy pomocy... fizyki. A dokładniej rzecz biorąc - termodynamiki. Na czym to polega? Nie ma obawy, wystarczy wiedzy ze szkoły podstawowej. Wyobraźmy sobie, że w naczyniu mamy bryłę lodu o temperaturze -100 stopni C. Pod to naczynie wstawiamy ogień, który podnosi w nim temperaturę o 10 stopni na minutę. Czekamy. Mija minuta. Nic się nie dzieje. Mija druga. Też nic. Trzecia minuta, czwarta, piąta. Nadal nic. I tak na niczym mija 10 minut. Po 10 minutach nagle bryła lodu się rozpływa i w naczyniu mamy wodę. Przez 10 minut wydatkowaliśmy dużo energii, by coś zmienić, a efektu nie było widać, a potem nagle zaszła radykalna zmiana. W fizyce nazywa się to przemiana fazowa - po prostu w pewnym punkcie dochodzi do nagłej zmiany stanu jakiejś substancji. Np. woda w temperaturze poniżej zera ma postać stałą, a powyżej płynną (a powyżej 100 stopni oczywiście paruje) - i nie ma różnicy, czy temperatura wynosi -100 stopni czy -1 stopień C. Lód to lód.

To samo mogło się dziać przez ostatnie 2 lata. PiS brykał, demolował, odstawiał szopki z Misiewiczem, Szyszką, Błaszczakiem, Suskim, cyklistami i wegetarianami oraz zaliczył 27:1, a efektów tego nie było widać. A tu jakiś Sąd Najwyższy czy inszy KRS i nagle rypło (by nie rzec dosadniej). A to po prostu było owe przejście punktu krytycznego i zmiana fazy.

W każdym bądź razie mam nadzieję, że tak jest. Pokazuje to bowiem słuszność stwierdzenia, że "presja ma sens". Nie widać efektów przez długi czas (co jest bardzo zniechęcające), ale potem nagle wszystko może się zmienić. Tym samym - naciskajmy, a PiSowski monolit może pewnego dnia zupełnie się rozpłynie i wyparuje.

Sieć
Druga rzecz, to kompletne niezrozumienie, jak na ulice wielu miast i miasteczek mogło wyjść tylu ludzi, bez żadnej odgórnej organizacji, w większości wzajemnie się nie znających.

W sposobie myślenia, który dominuje wśród polityków (starej daty), istnieje przekonanie, że za takimi protestami (zwłaszcza na taką skalę), musi stać jakaś potężna organizacja, jakiś centralny ośrodek, który to wszystko koordynuje. Byli to więc na pewno starzy ubecy oraz broniąca ich totalna opozycja, wszyscy sponsorowani przez Sorosa. Chyba najlepiej ten typ myślenia pokazał prof. Kik (zresztą kolejna osoba związana z SLD, która poczuła nagłą sympatię do towarzyszy z PiS) twierdząc, że: "Gdyby to były spontaniczne zrywy ludzi z Poznania i Krakowa, to praktycznie rzecz biorąc każda z tych grup miałaby swoje postulaty, a mamy to samo źródło inspiracji. Krótko mówiąc: 'po hasłach ich poznacie', a są one rozsyłane wszędzie jakby faksem."

Tyle, że to kompletna bzdura, bo w protestach brali udział w większości ludzie zbyt młodzi, by mieć cokolwiek wspólnego z ubecją, zazwyczaj nie związani z żadną partią czy organizacją, w znacznej mierze gardzący politykami, a do tego z różnych części kraju i wzajemnie się nie znający. I zapewne większość z nich nigdy nie używała faksu, bo dla nich to technologia z epoki kamienia łupanego (profesor Kik za samo to stwierdzenie o faksie powinien zostać w trybie ekspresowym wysłany na emeryturę albo na kurs dokształcający).

Tu dochodzimy do rzeczy nowej, czyli do Sieci. Nie chodzi o sam internet, który jest rozproszony, bez centralnego ośrodka i oczywiście umożliwia przekaz informacji (idei, haseł itd.) w sposób natychmiastowy w dowolny punkt na Ziemi. Internet to też narzędzie, które umożliwia funkcjonowanie Sieci na pewnym wyższym poziomie. By to wyjaśnić, znów odwołam się do analogii.

Wyobraźmy sobie mrówkę. Mrówka sobie chodzi tu i ówdzie, szukając pożywienia. Za sobą pozostawia zapachowy ślad, który mogą wyczuć inne mrówki. Jeśli znajdzie źródło jedzenia, to jej zapach wyznacza do niego ścieżkę. Tą ścieżką podążają kolejne mrówki, wzmacniając zapach, który przyciąga kolejne osobniki, tak, że będzie ich wystarczająco dużo, by wykorzystać całe źródło jedzenia. A jak mrówka nic nie znajdzie, to idzie dalej, a zapach w tym miejscu zanika, tak że mrówki pójdą gdzie indziej. O co chodzi z tymi mrówkami? O to, że nad tymi mrówkami nie stoi żadna organizacja, która im mówi - "idź tam, skręć w lewo, kolejne 100 mrówek na prawo". Cały ten system mrówek organizuje się sam i nie ma większych problemów z funkcjonowaniem - mrówki jako całość stanowią więc faktycznie jeden, dość inteligentny organizm, nawet jeśli rozproszony wśród wielu osobników.

To samo jest ze współczesnym społeczeństwem połączonym poprzez sieć. Nie potrzeba mu centralnych ośrodków, koordynatorów, liderów - ludzie sami się zorganizują w sposób wystarczająco efektywny. Tak było z ostatnimi protestami - zorganizował się on oddolnie wokół idei, rzuconej gdzieś w jednym punkcie, a wzmocnionej wielokrotnie poprzez sieć połączeń między kolejnymi ludźmi ową sieć tworzącymi. Albo idei było wiele, ale tylko jedna została wzmocniona, reszta gdzieś zamarła i nie wypłynęła na powierzchnię. Co tylko pokazuje siłę idei zwycięskiej.

Ta opowiastka o Sieci niesie też ze sobą pewne wnioski na przyszłość.

Po pierwsze, nie trzeba żadnych nowych ruchów, organizacji, które "wykorzystają energię młodych, póki jeszcze można". To chyba zresztą najlepszy sposób, by osiągnąć odwrotny skutek od zamierzonego. Należy wzmacniać sieć powiązań poprzez dzielenie idei i poglądów, a nie poprzez tworzenie kolejnych stowarzyszeń czy Nareszcie Tej Upragnionej Prawdziwie Słusznej Partii Dla Wszystkich.

Po drugie, nie ma potrzeby namaszczania żadnego polityka na "lidera opozycji". To zwykła propaganda starych partii, które chcą, by to właśnie ich ugrupowanie było tym najważniejszym i wzięło dla siebie parę procentów ze słupka poparcia konkurencji. Można i należy się różnić, by dyskutować i znajdować nowe pomysły na rozwiązywanie problemów. Jednoczyć się można wokół najważniejszych idei - jak demokracja właśnie, czyli między innymi tolerancja na różnorodność i zdolność do dialogu z kimś odmiennym od nas samych.

Po trzecie, polskie społeczeństwo sieciowe pokazało swoją siłę, której starzy politycy nie rozumieją. To dobrze. Daje to nadzieję na zmianę pokoleniową w polityce, która Polsce od dawna się należy. I nie chodzi tylko o wymianę kadr, ale też o zmianę sposobu politykowania, gdzie środek ciężkości zostanie przeniesiony z partyjnych central i studiów telewizyjnych do sieci obywatelskich.

To ostatnie, czyli faktycznie wymyślenie na nowo demokracji, która w starej formie się już zużyła i wynaturzyła (wszędzie, nie tylko w Polsce), jest chyba najważniejszym wyzwaniem na przyszłość.

sobota, 8 lipca 2017

Sondaże inaczej

Znów będzie o sondażach. I także tym razem inaczej, niż się to przewala w popularnych postach i newsach. A w tychże przewijało się przez jakiś czas to samo - och, nareszcie Polacy zrozumieli, jaki ten PiS jest beznadziejny (bo Unia, bo Tusk, bo Misiewicz, bo Macierewicz i tak dalej), Platforma odrobiła straty i niedługo wszystko znów będzie super. Szczęście odmalowało się na obliczu przewodniczącego Schetyny, który już witał się z gąską, a pożegnał z imigrantami. Chwila błogostanu trwała krótko i już niedługo potem "PiS odrabiał straty" i "powiększał dystans do opozycji".

A teraz sprowadzamy to wszystko na ziemię i zapominamy o oklepanych banałach. Tak, jak dotychczas, opieram się na sondażach z jednego ośrodka (IBRiS), który pokazuje w mej opinii najbardziej stabilne i wiarygodne dane, ale też z tego powodu, żeby nie mieszać wyników z różnych agencji, stosujących odmienne metody. Wykorzystałem 73 sondaże wykonanych między sierpniem 2014 a czerwcem 2017 r. (źródło danych: sondaże.eu), nad którymi potem odprawiłem trochę analitycznego czary-mary (jak kto chce wiedzieć co, to opiszę, ale tu nie chcę, bo tekst na blogu to nie artykuł naukowy). W każdym razie patrząc na dłuższą perspektywę, to widać więcej sensownych rzeczy, niż w pojedynczym sondażu, dającym nadzieję na tak wyczekiwany upadek pisowskiej hordy.

Zacznę od pokazania dłuższej historii, żeby móc sobie wyrobić właściwie spojrzenie na to, co jest faktycznie wzrostem, a co spadkiem poparcia. Poniższe wykresy przedstawiają poparcie dla różnych ugrupowań począwszy od 2014 r., od końcówki premierostwa Tuska do obecnego momentu. Trochę się to majtało w różne strony, opiszę więc kilka charakterystycznych punktów na tym obrazie (linia przerywana pokazuje odsetek ludzi niezdecydowanych).

1. Końcówka rządu Tuska, na rok przed wyborami, to niezbyt dobre notowania PO, grubo poniżej PiS (24.1% do 33.7%). Wpływ na to miała przede wszystkim tzw. afera podsłuchowa, czyli niby afera, bo żadnej właściwie nie było, o ile nie nazwać zbrodnią zjedzenia ośmiorniczek przez Sikorskiego (smacznego). W każdym razie ludziska usłyszeli z prawicowych szczekaczek słowo "afera" i to wystarczyło. PO sobie jednak z tym problemem poradziła - Tusk został wyeksportowany do Brukseli, a na jego miejsce weszła Kopacz. Pod jej przywództwem wykonany został tzw. "zwrot w lewo", bynajmniej nie z powodu faktycznej ewolucji poglądów w Platformie, ale z powodów jak najbardziej kunktatorskich. Żeby poprawić sobie notowania PO musiała komuś coś podebrać - z PiS jej się nie udawało, z PSL była w koalicji, do skonsumowania zostało więc tylko SLD oraz Twój Ruch Palikota. I tak PO odegrało dość skutecznie teatrzyk z in vitro czy konwencją antyprzemocową - na początku 2015 r. PO ma już 37%, a PiS dalej swoje 32.8%. Jest pięknie, jest cudnie, tak że nawet Komorowski robi zlewkę z kampanii prezydenckiej, bo przegrać mógłby tylko wtedy, "gdyby pijany przejechał zakonnicę w ciąży".

2. Wybory prezydenckie w maju 2015 r. przynoszą demolkę pozycji PO. Pojawienie się Kukiza daje upust frustracji wśród części wyborców, którzy mieli dość dotychczasowych partii rządzących (PO, PSL) oraz groteskowej kandydatki SLD na prezydenta (Magdaleny Ogórek), a nie chcieli głosować na PiS. Kukiz zbiera w ten sposób 21.3% poparcia, a że pozycja PiS nadal się nie zmienia, to doprowadza w ten sposób do klęski Komorowskiego i PO.

3. Zaraz potem rozpoczyna sie kampania wyborcza do sejmu. Kukiz okazuje się nie mieć niczego do zaoferowania poza własną osobą, poparcie dla niego więc szybko wyparowuje do poziomu kilku procent. SLD otrząsa się po eksperymencie z Ogórek i ogłasza powstanie Zjednoczonej Lewicy. Pozostali zawiedzeni wyborcy Kukiza, po tym, jak już wcześniej "zdradzili" Platformę, to już do niej nie wracają, ale przenoszą swoje poparcie na zwycięski PiS, który osiąga rekordowy poziom 40.5%. Kolejnym ciosem dla PO staje się powstanie Nowoczesnej.

O tym, co się działo tuż przed wyborami, pisałem we wcześniejszym tekście - PiS zaczął powoli słabnąć, ale do dnia głosowania "dowiózł" jeszcze wystarczająco dużo poparcia (37.6%). Rozdrobnienie głosów na kilka partii oraz wyrzucenie z sejmu SLD dało mu też dodatkową, wysoką premię za wygraną.

4. Pod koniec 2015 r., zaraz po wyborach, kiedy PiS pokazał już swoje rzeczywiste oblicze, a nie te z kampanii wyborczej (konflikt z Trybunałem Konstytucyjnym, ułaskawienie Kamińskiego, nocne głosowania), szybko spadł do poziomu 27.3% (to najniższy, jak dotąd, z notowanych poziomów). Podobnie tracą ugrupowania naznaczone klęską wyborczą czy pogrążone w wewnętrznym konflikcie (PO, PSL, SLD). Wszystkich "rozbitków" zbiera Nowoczesna, której lider (Ryszard Petru), jest wówczas wszechobecny w mediach (oczywiście, niekontrolowanych przez PiS). W tym momencie Nowoczesna uzyskuje swoje rekordowe poparcie (30.9%), na chwilę wybijając się ponad PiS.

Rok 2016 przynosi już większą stabilizację. Na pierwszy rzut oka niby wszyscy zwalczają PiS, a tak naprawdę to jedynie partie opozycyjne walczą między sobą o to, która z nich jest tą "opozycją prawdziwą i jedyną". PO zalicza wówczas swoje dno (11.9%). Sukces Petru, podobnie jak wcześniej Kukiza, również okazuje się być krótkotrwałym fajerwerkiem. Starzy towarzysze, związani z Millerem, utrzymują w partii władzę, SLD nic nowego nie ma więc do zaoferowania. Pozostałe partie, jak Razem czy kolejna odsłona Korwina, pozostają na marginesie notowań. Nad tym wszystkim niepodzielnie góruje PiS, którego wojenki opozycji w ogóle nie ruszają.

5. Pod koniec 2016 r. PiS wywołuje kolejny konflikt w sejmie, na którym początkowo znów traci na rzecz Nowoczesnej. Jednakże utrata dotacji z budżetu, wpadki Petru, "rozwiązanie" konfliktu przez PiS i PO, oraz przejście do PO posłów Nowoczesnej powodują gwałtowne załamanie się poparcia dla niej. Na tym upadku najwięcej korzysta PO, która przejmuje jej wyborców. Po kolejnym idiotycznym wybryku, tym razem w parlamencie europejskim w kwestii kobiet, ze sceny znika też Korwin, a "masę upadłościową" po nim zbiera Kukiz.

I tu trzeba podkreślić - wzrost poparcia dla PO nie oznacza większego spadku notowań PiS. PO urosła głównie dzięki rozparcelowaniu Nowoczesnej. W euforii po pobiciu Petru, Schetyna widocznie miał jeszcze ochotę dobrać się do Kukiza, i stąd te jego niby zaskakujące wypowiedzi dotyczące imigrantów. Jest to jednak przejaw typowego podejścia PO do polityki - mówić coś, żeby się przymilić, a nie dlatego, że się faktycznie coś chce zrobić. Jak nie in vitro, to imigranci.

Oczywiście, nie wiem, co dalej, za 2 lata wszystko może się wywrócić. Na razie jednak nie widzę niczego, co mogłoby zagrozić PiS i nadal uważam, że są spore szanse na to, że porządzi jeszcze jedną kadencję. Może być ciekawie po wyborach samorządowych, w których Nowoczesna i Kukiz mogą sporo stracić - oba te ugrupowania zdobywały swoją popularność poprzez występy medialne, opierają się więc głównie na popularności swoich liderów, ale za to nie mają właściwie żadnego sensownego zaplecza, które najbardziej się w liczy w tego typu wyborach (odwrotna sytuacja jest w PSL, którego liczne zastępy zawsze sporo zyskują w samorządach). Nadal też nie jest to czas dla lewicy - SLD jest już impotentem politycznym, Razem jeszcze musi urosnąć, a na to potrzeba kolejnych paru lat.

Nagłe zwroty są oczywiście jak najbardziej możliwe, ale dopóki nie zobaczę poparcia dla PiS poniżej 27% (co wg mnie stanowi tzw. "żelazny elektorat" tej partii), to stwierdzenia o rychłym upadku tejże formacji są jedynie odzwierciedleniem myślenia życzeniowego jej przeciwników.

czwartek, 30 marca 2017

Większość Polaków



Jak zachował się PiS po zwycięstwie wyborczym, każdy widzi. Że są to buce, wiadomo było wcześniej, a po tym, jak dostali ponad połowę mandatów, to można do „buców” dodać jeszcze przymiotnik „aroganckie”. Tak bardzo się zachłysnęli stwierdzeniem „ponad połowa Polaków nas popiera”, że uznali, że mogą wszystko, z rozwalaniem fundamentów państwa włącznie.
Postaram się przedstawić, jak to jest naprawdę z tą większością Polaków. Pominę przy tym kwestię tego, że najwięcej Polaków nie popiera nikogo i nie bierze udziału w wyborach. Jest tak od pierwszych wolnych wyborów i jako względnie stały czynnik nie będę brał go pod uwagę. Na marginesie można najwyżej dodać, że tak niska frekwencja w Polsce zaprzecza jednej z podnoszonych wad demokracji, że „głos żula spod budki z piwem jest równie ważny, co głos profesora uniwersyteckiego”. Żule spod budki z piwem nie głosują. Raczej należy załamywać się nad tym, że rzeczywista większość z głosujących w Polsce, pomimo przyzwoitego wykształcenia (średnie i wyższe), podejmuje niezbyt przemyślane decyzje.

Zajmować się będę dwoma rzeczami – faktycznym poparciem dla partii politycznych oraz tym, jak to poparcie przekłada się na liczbę mandatów w parlamencie. To pierwsze widać w sondażach… ale nie do końca. To drugie wynika z pierwszego… ale tak jakby niekoniecznie. Największą pomyłkę, jaką można popełnić, to przełożyć liczbę mandatów (ponad 50%) na stwierdzenie, że „większość Polaków popiera PiS”. Oj, między jednym a drugim jest bardzo daleka droga. I teraz ją przejdziemy. 

Sondaże 

Ogólnie sondaże zazwyczaj pokazują jakieś procenty, kolorowe słupki i stanowią niezły nius w rodzaju „Poparcie dla PiS rośnie, pomimo chryi z Trybunałem!!!1” i  takie tam. Dziś wzrośnie o 1%, jutro spadnie o 2%, pojedynczym sondażem zazwyczaj nie ma co się przejmować. Lepiej jest za to popatrzeć na całą serię sondaży, bo wtedy rzeczywiście widać jakąś mającą sens tendencję. Co nieco o zmianach poparcia dla poszczególnych idei politycznych pisałem już wcześniej, w tekście „Zrób sobie elektorat”.

Zasadnicze stwierdzenie w nim zawarte jest takie, że w dłuższym okresie czasu zmiana poparcia zależy od zmian demograficznych i wychowania (indoktrynacji, jak kto woli). Zmiany w krótszym okresie to po prostu wahnięcia wokół tego głównego trendu lub też przesunięcia ludzi o pewnych stałych poglądach między partiami, które są do siebie podobne i obie się do owych poglądów odwołują. Przykładowo, PO cieszyła się sporym poparciem między 2005 a 2015 r. dzięki temu, że głosowało na nią pokolenie ludzi, dla których IIIRP jest wielkim osiągnięciem i z nią wiążą swoje osobiste sukcesy (głównie ci, którzy urodzili się w latach 70-tych i 80-tych XX w.). Ze względu na to, że tych ludzi jest określona liczba i więcej ich nie będzie (już tylko mniej), to i poparcie dla PO siłą rzeczy kiedyś musiało zacząć się kurczyć. Proces to został jedynie przyspieszony poprzez przejście części tych ludzi spod konserwatywno-liberalnego sztandaru „Platforma Obywatelska” pod liberalno-konserwatywny sztandar „Nowoczesna” (nawiasem mówiąc, nazwy polskich partii są równie trafne, co tłumaczenia tytułów zagranicznych filmów - z Bezprawiem i Niesprawiedliwością oraz Zacofaną na czele).
 
Jest to też odpowiedź na pytanie, dlaczego – pomimo wszystkich niegodziwości, jakich dopuścił się PiS – poparcie dla niego nie spada. Przyczyna jest prosta – na PiS głosują ludzie, dla których IIIRP dotąd nie była łaskawa (głównie starsze pokolenie PRL czy najmłodsi). Na kogo mieliby zagłosować, gdyby zabrakło PiS? Co nieco są w stanie „urwać” Kukizowcy (tych bardziej nacjonalistycznie nastawionych) czy Razem (tych bardziej socjalnie nastawionych), ale oba ugrupowania są zbyt słabe, by do siebie przyciągać większą liczbę byłych zwolenników PiS. Ponadto nikt nie lubi przyznawać się do pomyłki – skoro już się zagłosowało na PiS, to trudniej zmienić zdanie i na siłę usprawiedliwia się owe niegodziwości rządzącej partii. A przynajmniej trudniej się przyznać do błędu przed ankieterem - zwłaszcza w wywiadach bezpośrednich, którą to metodę stosuje TNS, w przeciwieństwie do wywiadów telefonicznych, wykorzystywanych przez pozostałe agencje. Za to w lokalu wyborczym, przy całkowitej anonimowości, to już inna sprawa – wyborcy mają poczucie, że mogą kreślić, co chcą i nie muszą się ze swych wyborów tłumaczyć przed kimkolwiek.
 
Wracając do słupków i procentów – agencje podają zwykle, ile im wyszło poparcia w procentach dla poszczególnych partii i ile się to zmieniło w porównaniu do poprzedniego badania. Faktycznie niewiele jest w tym istotnych informacji, lepiej przypatrzeć się całej serii sondaży z dłuższego okresu czasu. I do tego muszą być to sondaże z jednej agencji, bo nie ma co porównywać wyników między nimi, bo stosują różne metody o różnej wiarygodności. Np. do wyników wspomnianego wcześniej TNS należy podchodzić z większą ostrożnością z powodu preferencji badań bezpośrednich, gdzie jest większe ryzyko ściemy. Trzeba też patrzeć, czy podawane są dane, ilu ankietowanych nie odpowiedziało bądź „nie miało zdania”, bo to też zmienia wyniki. Przykładowo tu są sondaże z 23 stycznia dwu agencji – IBRiS oraz Pollster:



Źródło: ewybory.eu
 

IBRiS podał, ilu było niezdecydowanych, Pollster ich pominął i wyniki przeliczył tylko dla tych, którzy określili swoje preferencje. Gdyby wyniki IBRiS policzyć tak, jak zrobił to Pollster, to wyglądałoby to tak: PiS (41.4%), PO (21.0%), .N (12.5%), K’15 (7.9%), SLD (5.7%), PSL (7.6%), Razem (3.3%), Korwin (0.6%). W ogóle warto zwracać uwagę na to, ilu było niezdecydowanych, bo im więcej ich jest, tym bardziej wynik wyborów może być odmienny od prognozowanego w sondażach.
 
Czasem przy sondażach podaje się też inną informację, tj. ilu ludzi jest skłonnych wziąć udział w wyborach. Zazwyczaj jest to liczba większa, niż faktyczna późniejsza frekwencja, bo nie wszyscy się przyznają, że na wybory nie chodzą. W ostatnich wyborach parlamentarnych ta frekwencja wyniosła 50.92% (15.6 mln głosujących). Już samo to obala stwierdzenie, że „ponad połowa Polaków popiera PiS”. Połowa obywateli uprawnionych do głosowania ma daleko w tyle to, kto nimi rządzi.
 
Poparcie dla PiS w sondażach z ostatnich 2 lat po wyborach (wybrałem tylko sondaże IBRiS, które wydają mi się najbardziej wiarygodne i były najbardziej zbliżone do rzeczywistego wyniku wyborczego w 2015 r.) wahało się między 27.3% a 37.7%. Już maksymalny wynik, czyli te 37.7%, wskazuje po raz kolejny, że PiS nie jest popierany przez połowę Polaków, lecz co najwyżej przez jedną trzecią aktywnych obywateli. I faktycznie, w wyborach PiS otrzymał 5.7 z 15.6 mln głosów. To skąd się wzięło ponad 50% mandatów w Sejmie?

System wyborczy
 
Po wyborach w 1991 r. do Sejmu dostało się 29 ugrupowań, co doprowadziło do tego, że nie dało się utworzyć żadnej stabilnej koalicji rządzącej. By uniknąć takiej sytuacji w przyszłości zmieniono ordynację wyborczą tak, aby preferowała ona duże partie polityczne. Wprowadzono więc próg wyborczy 5%, zaś te głosy, które oddano na te partie, które progu nie przekroczyły, miały przypaść tym, którzy do Sejmu się dostali – ale też nie po równo, ale najwięcej dając zwycięzcom. W polskim systemie wyborczym istnieje więc swoista premia za dobry wynik wyborczy. Im się jest większym, tym coraz więcej mandatów się zgarnia.
 
W wyborach w 2015 r. partie, które dostały się do Sejmu, zdobyły 83.4% głosów, czyli pozostałe 16.6% głosów zostało oddane na ugrupowania, które do Sejmu nie weszły (głównie była to tzw. Zjednoczona Lewica z wynikiem 7.55%). Te 16.6% zostało rozdzielone pomiędzy pozostałe partie, z czego zdecydowaną większość zgarnął PiS. W sporym uproszczeniu PiS uzyskał 37.6% głosów bezpośrednich plus 13.5% premii za zwycięstwo, co łącznie dało 51.1% mandatów. Nie jest więc w żadnym wypadku prawdziwe stwierdzenie, że PiS zdobył ponad połowę głosów. PiS został jedynie nagrodzony dodatkowymi mandatami za to, że jego konkurencja była rozdrobniona i wiele głosów przepadło.

Fart
 
PiS miał ogromne szczęście w wyborach w 2015 r. Po pierwsze, bardzo Kaczyńskiemu pomogli Kukiz i Petru. Pojawienie się dwu nowych ugrupowań podzieliło głosy „liberalno-prawicowe” na większą liczbę partii, co kompletnie rozbiło Platformę na wiele miesięcy (pomijam tu kwestię tego, czy zasłużenie, czy nie). W tej sytuacji PiS, nie robiąc nic nowego, nagle stał się największy – nie dlatego, że urósł, ale dlatego, że Platforma zmalała. I w ten sam sposób poparcie dla Komorowskiego spadło poniżej poziomu Dudy - bo ten też nie zrobił niczego rewelacyjnego. Klęska Komorowskiego stała się nieoczekiwanym zwycięstwem Dudy, co dało chwilowy wzrost poparcia dla PiS – w sierpniu 2015 r. miał on rekordowe poparcie na poziomie 40.5%, i nigdy nie było ono większe. Potem pozostałe partie zaczęły się „ogarniać” w zaistniałej nowej sytuacji i odzyskiwać poparcie. I tu jest drugie szczęście dla PiS, wybory nastąpiły 2 miesiące później, zanim zaczęli naprawdę dużo tracić. Trzecią szczęśliwą okolicznością dla PiS okazał się system wyborczy, o którym już wspomniałem.

Można oczywiście teoretyzować, co by było, gdyby nie było „dywersji” Kukiza i Petru, a SLD pozostało w Sejmie. Najprawdopodobniej PiS rządziłby w jakiejś koalicji bądź też u władzy utrzymałaby się koalicja PO-PSL. Żadna z tych opcji nie wydaje się lepsza od obecnej. PiS tak samo robiłby swoją demolkę, jak robi teraz, a trzecia kadencja PO-PSL oznaczałaby już kompletną stagnację. Wypadnięcie SLD z Sejmu też przysłużyło się PiS, jakkolwiek partia ta była politycznym zombie od lat, więc nie jest to jakimś zaskoczeniem (Razem zadało co najwyżej cios łaski).

Podsumowując – stwierdzenie „ponad połowa Polaków popiera PiS” jest kompletnie nieprawdziwe. PiS popiera mniej więcej tyle samo ludzi, co kilka lat temu i tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności udało mu się zdobyć większość w Sejmie.

poniedziałek, 27 lutego 2017

3 mity fundamentalizmu polskiego

Lubię propagandę. To znaczy, nie lubię, jak każdy normalny człowiek - lubię jedynie oglądać, jakie sztuczki są stosowane, by kogoś do czegoś przekonać. Chociaż częściej, niż się to wydaje, propaganda nie ma na celu kogokolwiek do siebie przekonać, tylko utrzymać wątpiących przy jedynie słusznej wierze. Ot, najlepszym przykładem ku temu jest TVPiS. Siermiężne wazeliniarstwo i oczywiste kłamstwa nikogo na stronę PiS nie przeciągną. I nie o to chodzi. Chodzi tylko o to, by Ci, którzy głosowali za PiSem, a teraz się zastanawiają, czy dobrze zrobili widząc, co PiS wyczynia, przestali się zastanawiać. Polska propaganda głównie więc taka jest - prostacka i powtarzalna. Od dawna nikt nic nowego nie wymyślił.
 
Chciałem w tym miejscu opisać 3 najbardziej popularne, proste i jak najbardziej błędne mity, jakie nieustannie są powtarzane w internetach przez lobbystów "polskiej przedsiębiorczości". Napisałem to w cudzysłowie, gdyż wiele to z przedsiębiorczością wspólnego nie ma, raczej z polskim cwaniactwem w stylu Nikodema Dyzmy.
 
Mit 1 - "Rząd nie ma własnych pieniędzy. Jeśli rząd komuś coś daje, to znaczy, że zabiera tobie."
 
Źródłem tej mądrości jest oczywiście Margaret Thatcher, której oryginalna wypowiedź doczekała się już wielu mutacji. Ale sens jest ogólnie zawsze taki sam - ludzie pracują, zarabiają uczciwie, przychodzi urząd skarbowy, zabiera z tego jak zwykle za dużo (co tam "zabiera" - kradnie!) i tylko tymi zabranymi pieniędzmi rząd dysponuje. Większość wydatków rządowych nie ma więc sensu, bo lepiej byłoby po prostu nie zabierać ludziom ich pieniędzy, a ci wydaliby je ze znacznie lepszym efektem i bez marnotrawienia przez pośredniczących urzędasów. Jasne, proste, oczywistość faktu wali po oczach.
 
A teraz sięgamy do portfela i wyciągamy banknot. Jeśli ktoś ma (a jak nie ma, to niech sobie wyobrazi), że jest to nowy banknot 500-złotowy... tylko skąd mamy w portfelu banknot 500-złotowy? Skoro wszystkie pieniądze pochodzą od ludzi uczciwie pracujących, to znaczy, że i ten banknot został przez nich wytworzony. Tylko dokładnie przez kogo, bo ja akurat drukarki w domu nie mam? I który z nich wpadł na pomysł, żeby zacząć produkować banknoty o nominale 500 zł? Skoro nie ja, to może mój sąsiad? Albo Czesław, on zawsze był trochę taki nie bardzo. Niby twierdzi, że w szopie bimber pędzi, a on tam pewnie banknoty 500-złotowe drukuje.
 
Załóżmy jednak, że nikt z uczciwie pracujących obywateli nie dysponuje maszynami drukarskimi i nie tworzy pieniędzy. To kto to robi? Jeszcze raz patrzymy na banknot i czytamy, co tam jest napisane. "Banknoty emitowane przez Narodowy Bank Polski są prawnym środkiem płatniczym w Polsce". Hm, czyli pieniądze emituje NBP, a nie lud pracujący miast i wsi. A skąd on wie, ile pieniędzy jest potrzebnych? Nikogo o zdanie nie pytał, więc chyba zgaduje, że mniej więcej mnóstwo miliardów, z dokładnością do paru milionów. A później przekazuje pieniądze do banków, które je dalej puszczają w obieg.
 
No dobra, to już wiemy, że to nie ludzie są źródłem pieniędzy, ale to nie zmienia faktu, że je dostają, bo pracują. I owszem, tylko czy ci ludzie pracowaliby, gdyby tych pieniędzy nie było? Pewnie nie, bo mało kto tak bardzo lubi pracować, że robiłby to za darmo. Tak więc to nie praca ludzi tworzy pieniądze, tylko obecność pieniędzy daje pracę. Żeby lepiej sobie uświadomić tę różnicę, można sobie wyobrazić to tak - szukamy pracy i rozmawiamy z pracodawcą nt. płacy. I może on powiedzieć takie rzeczy:
 
Opcja 1 - "nie mam pieniędzy, ale twoja praca je wytworzy, więc jak już sprzedam to, co wyprodukujesz, to będę miał ci z czego zapłacić";
Opcja 2 - "mam pieniądze, zapłacę ci za twoją pracę mnóstwo tysięcy złotych." I w domyśle jeszcze: "Potem sprzedam to, co wytworzysz, i koszt zatrudnienia ciebie mi się zwróci."
 
Która opcja jest bliższa rzeczywistości?
 
Idziemy dalej z tym mitem, czyli "rząd nie ma własnych pieniędzy". Wiadomo - złodzieje, tylko zabierają, kradną, same utrapienie. Tyle, że też nie bardzo. Rząd może stwierdzić, że wyda więcej, niż ma pieniędzy - i nazywa się to deficyt. Ale jak to? Jak może wydać więcej, niż zabrał obywatelom? To skąd ma pieniądze, których nie ma? Po prostu - rząd ma supermoce, których nikt inny nie ma. Może stwierdzić, że walutą obowiązującą jest złoty, a nie na przykład euro czy kocie kupki z kuwety (można sobie wyobrazić hipotetyczną sytuację, że jednak są to kocie kupki - z jednej strony ludzie zaczęliby lepiej dbać o koty, z drugiej strony, przekarmialiby je na potęgę, żeby produkowały więcej pieniędzy). Rząd może opodatkować to, na co ma ochotę, w wysokości, w jakiej zechce. Rząd może też uznać, że ma do dyspozycji więcej pieniędzy, niż jest w stanie w przyszłości ściągnąć z podatków czy też wziąć z kredytów. Dlaczego może? Bo tak - bo jest rządem i to właśnie ma robić. Jeśliby pozbawić go tych supermocy, to przestałby być rządem i stałby się tradycyjnym, polskim nierządem. Wracając do tego, skąd rząd ma pieniądze, których nie zabiera obywatelom. Rząd ma władzę nad pieniądzem (po części za pośrednictwem banku centralnego) i może go mieć tyle, ile zechce. Mówiąc w uproszczeniu - jeśli stwierdzi, że ma, to ma. Ten pieniądz następnie udostępnia obywatelom - bezpośrednio (np. wypłacając zasiłki, 500+) albo pośrednio (np. płacąc prywatnym firmom za budowę dróg). Nie może jednak tego robić bez końca - tzn. nie może ciągle wytwarzać nowych pieniędzy i je wydawać, bo w końcu ludzie zostaną nimi zawaleni, a ich wartość przerośnie to, co będą w stanie za to kupić - przez co dojdzie do inflacji i pieniądz stanie się bezwartościowy. Żeby do tego nie doszło, to trzeba ilość pieniądza w obiegu kontrolować i ściągać jego nadwyżkę... I tak witamy się z urzędem skarbowym i podatkami, który zabiera rządowe pieniądze z powrotem.
 
Powyższe zdanie Margaret Thatcher jest więc faktycznie postawieniem rzeczywistości na głowie. Prawdziwe stwierdzenie powinno brzmieć tak: "Ludzie nie dysponują innymi pieniędzmi niż te, które udostępnia im rząd."
 
Mit 2 -  "Szydło zadłuża Polskę szybciej niż Gierek!"
 
Jeb! - gierkowskim młotkiem w łeb. Nie lubię Szydło. Gierka też nie, ale chyba mniej, niż Szydło. Pomijam jednak osobiste wycieczki z tego prymitywnego hasełka, które jednym celem jest wywarcie wrażenia, że jest już strasznie, ojej, bo dług jak za Gierka, wszyscy umro.
 
Zajmijmy się więc raczej krótko konkretem, czyli zadłużeniem. Najlepiej zrobić to na prostych przykładach. Powiedzmy, że mamy dwóch ludzi - panią Szydło i pana Gierka.
 
Sytuacja 1 - przychodzą do banku po kredyt właściciele dwóch firm - pan Gierek i pani Szydło, na kupno maszyn niezbędnych do rozwinięcia działalności gospodarczej. Gierek chce pożyczyć 100 000 zł, a pani Szydło 200 000 zł. Kto z nich będzie będzie bardziej zadłużony? Odpowiedź: pani Szydło.
 
Sytuacja 2 - sytuacja na początku jak wyżej. Bankier pyta się, jakie mają zabezpieczenie dla kredytu. Firma Gierka ma budynek o wartości 200 000 zł, a firma Szydło ma budynek o wartości 400 000 zł. Kto z nich będzie bardziej zadłużony? Odpowiedź: oboje będą zadłużeni tak samo, gdyż oboje chcą kredytu na połowę wartości majątku, jaki już posiadają.
 
Sytuacja 3 - sytuacja na początku jak wyżej. Bankier pyta się, jakie przewidują dochody po kupnie nowych maszyn na kredyt. Gierek mówi, że nie będzie żadnych dochodów, bo będzie produkował czołgi dla Układu Warszawskiego. Szydło mówi, że będzie produkować samochody elektryczne, na których zarobi 50 000 zł rocznie. Kto z nich będzie bardziej zadłużony? Odpowiedź: Gierek, bo weźmie kredyt i nie będzie go spłacał. Szydło spłaci dług w 4 lata.
 
A teraz realia. Nieważne, na jaką kwotę ktoś jest zadłużony. Ważne, czy ma czym pokryć długi. Obecnie Polska jest mniej więcej dwa razy bogatsza, niż była w latach 70-tych. Może więc bardziej się zadłużać. Warto też to zrobić, jeśli dzięki temu można zainwestować w coś, co pozwoli uzyskiwać w przyszłości większe dochody. Elektryczne samochody mają większą przyszłość, niż czołgi Układu Warszawskiego.
 
Mit 3 - "Pracownicy zarabialiby więcej, gdyby rząd nie obciążał pracodawców składkami na ZUS."
 
To dość popularny i często przewijający się mit. Rząd to taki złodziej, co zmusza pracodawców do płacenia składek za pracownika, oprócz tego, że muszą jeszcze mu płacić pensję. Gdyby więc rząd przestał kraść, to pracodawca zamiast płacić na ZUS, podniósłby płace pracownikowi...
 
Serio?
 
Minimalistyczna Satyra Ahmeda Goldsteina wykpiła to już wystarczająco dobrze, więc nie będę się silił na własny przykład, tylko będę się tym posiłkował. Powiedzmy, że zatrudniamy hydraulika do naprawy kranu w naszym domu i dogadujemy się z nim na 100 zł za całą robotę. Od tego my musimy jeszcze zapłacić składkę na ZUS w wysokości 50 zł. Hydraulik tego na oczy nie widzi, bo po prostu dostaje swoje 100 zł, na które jest umówiony. Wyobraźmy teraz sobie, że rząd zwalnia nas z obowiązku płacenia 50 zł. Co wtedy robimy - dajemy te 50 zł hydraulikowi czy zostawiamy dla siebie? Pytanie retoryczne, oczywiście.

To dość prosty chwyt propagandowy, mający wzbudzić litość i zrozumienie dla biednych i poszkodowanych przedsiębiorców, którzy by wszystko zrobili dla swych pracowników, tylko ten złodziejski rząd ciągle to uniemożliwia. Nie jestem przeciwnikiem przedsiębiorców - ale niech grają uczciwie, a nie wciskają tego typu bzdety.

Tyle na temat propagandy na dziś. Przeczyta to 50 osób, pierdoły Korwina i Gwiazdowskiego zaś 50 tysięcy, więc będę miał co robić.