W ogólnym mniemaniu żądanie podwyżek płac jest czymś z gruntu szkodliwym dla gospodarki. Jak tylko ktoś usłyszy stwierdzenie "podnieść płace", to zaraz przed oczami stają różni obibocy (z górnikami i pielęgniarkami na czele), chcący jeszcze bardziej wydoić produktywną część społeczeństwa.
Trzeba przyznać, że Polacy są naprawdę dobrze wytresowani. Niczym psy Pawłowa - słyszymy słowa "żądania płacowe", a już przechodzą nas dreszcze i zaczynają się konwulsje. Rzadko się zdarza, by jedni pracownicy tak źle reagowali na możliwość podniesienia wynagrodzeń dla innych pracowników. Owszem, spora w tym wina beznadziejnych związków zawodowych, których celem jest ochrona przywilejów swej własnej grupy zawodowej, a nie troska o dobre warunki pracy wszystkich pracowników. Mimo wszystko - jest to naprawdę nienormalne. W Polsce pracownicy są największymi obrońcami interesów pracodawców. I z drugiej strony - nie byłoby to całkiem złe, gdyby pracodawcy jednocześnie wychodzili naprzeciw pracownikom i dbali o ich interesy. To się zdarza, pracodawcy są takimi samymi ludźmi, jak inni, ale nie łudźmy się - normą to nie jest.
Skąd się takie myślenie wzięło? W latach 90-tych głównym problemem polskich przedsiębiorstw było przeżycie. Wrzucone na głęboką wodę musiały przetrwać presję konkurencyjną. Trzeba było oszczędzać - najprościej było zwolnić najmniej potrzebnych i niewydajnych pracowników, a jak tego było mało, to jeszcze obniżyć ich płace. Przy wysokim bezrobociu firmy mogły sobie na to pozwolić. I było to nawet w części zrozumiałe - polska gospodarka nie była nowoczesna, mogła konkurować tylko niskimi kosztami. Z drugiej strony, wcale nie musiała konkurować z firmami zagranicznymi, ale to już oddzielny temat. Taki był w każdym razie moment historyczny, że zatrudnienie i płace powszechnie cięto.
OK, minęło 25 lat. Te polskie firmy, które przetrwały, okrzepły, wzmocniły się, unowocześniły. Nie jesteśmy już tak zacofani, o ile w ogóle jeszcze jesteśmy, w stosunku do zachodnich odpowiedników. Dzięki pomniejszaniu tej luki kompetencyjnej rozwijaliśmy się w całkiem dobrym tempie (choć do państw azjatyckich nam bardzo daleko). Ten czas jednak już minął - łatwe kopiowanie gotowych wzorców zachodnich się skończyło. Możemy teraz albo utknąć w tym, co jest, albo wejdziemy na nową ścieżkę wzrostu - opartą o innowacyjność. I tu się zaczyna problem. Polscy przedsiębiorcy w większości nie potrafią się przestawić - 25 lat się przyzwyczajali, że konkurowanie oznacza cięcie kosztów. Teraz mają robić coś nowego, czego nigdy nie robili i czego nie umieją. Z kolei firmom z udziałem kapitału zagranicznego (też nie wszystkim) na tym nie zależy - lokowały czy przejmowały przedsiębiorstwa w Polsce nie dla innowacyjności, tylko dla taniej i wykwalifikowanej siły roboczej. Nad innowacjami pracuje centrala.
Dobra, innowacje innowacjami, co to ma wspólnego z płacami?
Wszystko. Jeśli pracownik zarabia 1500 PLN miesięcznie, to na co wyda swoje wynagrodzenie? Zapłaci rachunki, kupi trochę taniego żarcia, chemii domowej i ubrań. W ramach rozrywki - fajki i piwo. To są podstawy mikroekonomii znane od ponad 100 lat - wiadomo, że im niższe zarobki, tym wyższy w nich udział tzw. dóbr podstawowych, przede wszystkim żywności. Najpierw jesz, potem ewentualnie zastanawiasz się, czy to, co ci zostało, starczy na ajfona czy na bilet do kina. Jeśli większość pracowników w Polsce zarabia mało, to i mało wydają na produkty zaawansowanej technologii. A jak nie ma rynku na nowoczesne, drogie produkty, to nikt nie będzie ich w Polsce wytwarzał. Dla tych nielicznych, co zarabiają wystarczająco dobrze, można sprowadzić coś z zagranicy. I sprzedać odpowiednio drożej, niż u siebie. Tak jest, produkty zaawansowane technologicznie w Polsce są zazwyczaj droższe, niż w krajach zachodnich. Skoro sprzedaje się tego niewiele, to trzeba sprzedać drogo, żeby jakiś sensowny zysk z tego był. Kiedyś tak z Murzynami handlowano szklanymi koralikami.
W porządku. Pracownicy muszą więcej zarabiać, żeby móc więcej wydawać, a im większe ich zarobki, tym bardziej zwiększa się popyt na produkty zaawansowane. Tworzy się rynek, przedsiębiorstwa innowacyjne zyskują rację bytu. Tylko jak przekonać przedsiębiorstwa do podwyżek płac? Część pewnie dałaby się przekonać dobrowolnie, większość jednak odmówi, bo przecież to oznacza wzrost kosztów i utratę konkurencyjności wobec firm, które dalej będą stosować politykę niskich kosztów. Nie ma wyjścia, konieczna tutaj jest interwencja państwa, by wzrost płac nastąpił u wszystkich i na jednakowym poziomie, np. poprzez podniesienie płacy minimalnej - pozycja konkurencyjna żadnej z firm wówczas się nie polepszy kosztem innej. Zaraz jednak fundamentaliści rynkowi zaczną krzyczeć, że wzrost płac nominalnych oznaczać będzie wzrost inflacji, przez co płace realne się nie zmienią. Doprawdy? Nigdy nie znaleziono empirycznych dowodów na taką zależność - jest ona jedynie wytworem teoretycznych modeli. Za to częstokroć obserwowano taką zależność - wzrost płac powodował wzrost kosztów, owszem, ale jednocześnie prowadził do wzrostu popytu na produkty firm, które uruchamiały wolne moce produkcyjne i zwiększały zatrudnienie, by ten popyt zaspokoić. Produkcja rośnie, zatrudnienie rośnie, sprzedaż rośnie, zyski rosną, wszyscy są zadowoleni. Przestaje to dopiero funkcjonować, kiedy już nie ma wolnych mocy produkcyjnych i gospodarka działa na pełnych obrotach. Wtedy faktycznie podwyższanie płac prowadzi tylko do inflacji - wzrost popytu bowiem nie napotyka już zwiększonej podaży.
Wzrost płac jest tym, czego w tej chwili polska gospodarka potrzebuje najbardziej. Po to, by wejść na nową ścieżkę wzrostu. Łatwe sposoby się skończyły, a z Chińczykami niskimi kosztami i tak nie wygramy. Bez wyższych płac nie zatrzymamy też w kraju pracowników, zwłaszcza wykwalifikowanych, którzy już wolą pracować za lepsze pieniądze na zmywaku w Londynie. Owszem, możemy sprowadzić do Polski milion Ukraińców czy Wietnamczyków, którzy ich zastąpią, tylko wtedy trzeba sobie zadać pytanie, czy Polska ma być krajem, który dba przede wszystkim o swoich obywateli, czy też korporacją, której zależy jedynie na taniej sile roboczej.
Trzeba przyznać, że Polacy są naprawdę dobrze wytresowani. Niczym psy Pawłowa - słyszymy słowa "żądania płacowe", a już przechodzą nas dreszcze i zaczynają się konwulsje. Rzadko się zdarza, by jedni pracownicy tak źle reagowali na możliwość podniesienia wynagrodzeń dla innych pracowników. Owszem, spora w tym wina beznadziejnych związków zawodowych, których celem jest ochrona przywilejów swej własnej grupy zawodowej, a nie troska o dobre warunki pracy wszystkich pracowników. Mimo wszystko - jest to naprawdę nienormalne. W Polsce pracownicy są największymi obrońcami interesów pracodawców. I z drugiej strony - nie byłoby to całkiem złe, gdyby pracodawcy jednocześnie wychodzili naprzeciw pracownikom i dbali o ich interesy. To się zdarza, pracodawcy są takimi samymi ludźmi, jak inni, ale nie łudźmy się - normą to nie jest.
Skąd się takie myślenie wzięło? W latach 90-tych głównym problemem polskich przedsiębiorstw było przeżycie. Wrzucone na głęboką wodę musiały przetrwać presję konkurencyjną. Trzeba było oszczędzać - najprościej było zwolnić najmniej potrzebnych i niewydajnych pracowników, a jak tego było mało, to jeszcze obniżyć ich płace. Przy wysokim bezrobociu firmy mogły sobie na to pozwolić. I było to nawet w części zrozumiałe - polska gospodarka nie była nowoczesna, mogła konkurować tylko niskimi kosztami. Z drugiej strony, wcale nie musiała konkurować z firmami zagranicznymi, ale to już oddzielny temat. Taki był w każdym razie moment historyczny, że zatrudnienie i płace powszechnie cięto.
OK, minęło 25 lat. Te polskie firmy, które przetrwały, okrzepły, wzmocniły się, unowocześniły. Nie jesteśmy już tak zacofani, o ile w ogóle jeszcze jesteśmy, w stosunku do zachodnich odpowiedników. Dzięki pomniejszaniu tej luki kompetencyjnej rozwijaliśmy się w całkiem dobrym tempie (choć do państw azjatyckich nam bardzo daleko). Ten czas jednak już minął - łatwe kopiowanie gotowych wzorców zachodnich się skończyło. Możemy teraz albo utknąć w tym, co jest, albo wejdziemy na nową ścieżkę wzrostu - opartą o innowacyjność. I tu się zaczyna problem. Polscy przedsiębiorcy w większości nie potrafią się przestawić - 25 lat się przyzwyczajali, że konkurowanie oznacza cięcie kosztów. Teraz mają robić coś nowego, czego nigdy nie robili i czego nie umieją. Z kolei firmom z udziałem kapitału zagranicznego (też nie wszystkim) na tym nie zależy - lokowały czy przejmowały przedsiębiorstwa w Polsce nie dla innowacyjności, tylko dla taniej i wykwalifikowanej siły roboczej. Nad innowacjami pracuje centrala.
Dobra, innowacje innowacjami, co to ma wspólnego z płacami?
Wszystko. Jeśli pracownik zarabia 1500 PLN miesięcznie, to na co wyda swoje wynagrodzenie? Zapłaci rachunki, kupi trochę taniego żarcia, chemii domowej i ubrań. W ramach rozrywki - fajki i piwo. To są podstawy mikroekonomii znane od ponad 100 lat - wiadomo, że im niższe zarobki, tym wyższy w nich udział tzw. dóbr podstawowych, przede wszystkim żywności. Najpierw jesz, potem ewentualnie zastanawiasz się, czy to, co ci zostało, starczy na ajfona czy na bilet do kina. Jeśli większość pracowników w Polsce zarabia mało, to i mało wydają na produkty zaawansowanej technologii. A jak nie ma rynku na nowoczesne, drogie produkty, to nikt nie będzie ich w Polsce wytwarzał. Dla tych nielicznych, co zarabiają wystarczająco dobrze, można sprowadzić coś z zagranicy. I sprzedać odpowiednio drożej, niż u siebie. Tak jest, produkty zaawansowane technologicznie w Polsce są zazwyczaj droższe, niż w krajach zachodnich. Skoro sprzedaje się tego niewiele, to trzeba sprzedać drogo, żeby jakiś sensowny zysk z tego był. Kiedyś tak z Murzynami handlowano szklanymi koralikami.
W porządku. Pracownicy muszą więcej zarabiać, żeby móc więcej wydawać, a im większe ich zarobki, tym bardziej zwiększa się popyt na produkty zaawansowane. Tworzy się rynek, przedsiębiorstwa innowacyjne zyskują rację bytu. Tylko jak przekonać przedsiębiorstwa do podwyżek płac? Część pewnie dałaby się przekonać dobrowolnie, większość jednak odmówi, bo przecież to oznacza wzrost kosztów i utratę konkurencyjności wobec firm, które dalej będą stosować politykę niskich kosztów. Nie ma wyjścia, konieczna tutaj jest interwencja państwa, by wzrost płac nastąpił u wszystkich i na jednakowym poziomie, np. poprzez podniesienie płacy minimalnej - pozycja konkurencyjna żadnej z firm wówczas się nie polepszy kosztem innej. Zaraz jednak fundamentaliści rynkowi zaczną krzyczeć, że wzrost płac nominalnych oznaczać będzie wzrost inflacji, przez co płace realne się nie zmienią. Doprawdy? Nigdy nie znaleziono empirycznych dowodów na taką zależność - jest ona jedynie wytworem teoretycznych modeli. Za to częstokroć obserwowano taką zależność - wzrost płac powodował wzrost kosztów, owszem, ale jednocześnie prowadził do wzrostu popytu na produkty firm, które uruchamiały wolne moce produkcyjne i zwiększały zatrudnienie, by ten popyt zaspokoić. Produkcja rośnie, zatrudnienie rośnie, sprzedaż rośnie, zyski rosną, wszyscy są zadowoleni. Przestaje to dopiero funkcjonować, kiedy już nie ma wolnych mocy produkcyjnych i gospodarka działa na pełnych obrotach. Wtedy faktycznie podwyższanie płac prowadzi tylko do inflacji - wzrost popytu bowiem nie napotyka już zwiększonej podaży.
Wzrost płac jest tym, czego w tej chwili polska gospodarka potrzebuje najbardziej. Po to, by wejść na nową ścieżkę wzrostu. Łatwe sposoby się skończyły, a z Chińczykami niskimi kosztami i tak nie wygramy. Bez wyższych płac nie zatrzymamy też w kraju pracowników, zwłaszcza wykwalifikowanych, którzy już wolą pracować za lepsze pieniądze na zmywaku w Londynie. Owszem, możemy sprowadzić do Polski milion Ukraińców czy Wietnamczyków, którzy ich zastąpią, tylko wtedy trzeba sobie zadać pytanie, czy Polska ma być krajem, który dba przede wszystkim o swoich obywateli, czy też korporacją, której zależy jedynie na taniej sile roboczej.