piątek, 28 sierpnia 2015

Horror podwyżek

W ogólnym mniemaniu żądanie podwyżek płac jest czymś z gruntu szkodliwym dla gospodarki. Jak tylko ktoś usłyszy stwierdzenie "podnieść płace", to zaraz przed oczami stają różni obibocy (z górnikami i pielęgniarkami na czele), chcący jeszcze bardziej wydoić produktywną część społeczeństwa.

Trzeba przyznać, że Polacy są naprawdę dobrze wytresowani. Niczym psy Pawłowa - słyszymy słowa "żądania płacowe", a już przechodzą nas dreszcze i zaczynają się konwulsje. Rzadko się zdarza, by jedni pracownicy tak źle reagowali na możliwość podniesienia wynagrodzeń dla innych pracowników. Owszem, spora w tym wina beznadziejnych związków zawodowych, których celem jest ochrona przywilejów swej własnej grupy zawodowej, a nie troska o dobre warunki pracy wszystkich pracowników. Mimo wszystko - jest to naprawdę nienormalne. W Polsce pracownicy są największymi obrońcami interesów pracodawców. I z drugiej strony - nie byłoby to całkiem złe, gdyby pracodawcy jednocześnie wychodzili naprzeciw pracownikom i dbali o ich interesy. To się zdarza, pracodawcy są takimi samymi ludźmi, jak inni, ale nie łudźmy się - normą to nie jest.

Skąd się takie myślenie wzięło? W latach 90-tych głównym problemem polskich przedsiębiorstw było przeżycie. Wrzucone na głęboką wodę musiały przetrwać presję konkurencyjną. Trzeba było oszczędzać - najprościej było zwolnić najmniej potrzebnych i niewydajnych pracowników, a jak tego było mało, to jeszcze obniżyć ich płace. Przy wysokim bezrobociu firmy mogły sobie na to pozwolić. I było to nawet w części zrozumiałe - polska gospodarka nie była nowoczesna, mogła konkurować tylko niskimi kosztami. Z drugiej strony, wcale nie musiała konkurować z firmami zagranicznymi, ale to już oddzielny temat. Taki był w każdym razie moment historyczny, że zatrudnienie i płace powszechnie cięto.

OK, minęło 25 lat. Te polskie firmy, które przetrwały, okrzepły, wzmocniły się, unowocześniły. Nie jesteśmy już tak zacofani, o ile w ogóle jeszcze jesteśmy, w stosunku do zachodnich odpowiedników. Dzięki pomniejszaniu tej luki kompetencyjnej rozwijaliśmy się w całkiem dobrym tempie (choć do państw azjatyckich nam bardzo daleko). Ten czas jednak już minął - łatwe kopiowanie gotowych wzorców zachodnich się skończyło. Możemy teraz albo utknąć w tym, co jest, albo wejdziemy na nową ścieżkę wzrostu - opartą o innowacyjność. I tu się zaczyna problem. Polscy przedsiębiorcy w większości nie potrafią się przestawić - 25 lat się przyzwyczajali, że konkurowanie oznacza cięcie kosztów. Teraz mają robić coś nowego, czego nigdy nie robili i czego nie umieją. Z kolei firmom z udziałem kapitału zagranicznego (też nie wszystkim) na tym nie zależy - lokowały czy przejmowały przedsiębiorstwa w Polsce nie dla innowacyjności, tylko dla taniej i wykwalifikowanej siły roboczej. Nad innowacjami pracuje centrala.

Dobra, innowacje innowacjami, co to ma wspólnego z płacami?

Wszystko. Jeśli pracownik zarabia 1500 PLN miesięcznie, to na co wyda swoje wynagrodzenie? Zapłaci rachunki, kupi trochę taniego żarcia, chemii domowej i ubrań. W ramach rozrywki - fajki i piwo. To są podstawy mikroekonomii znane od ponad 100 lat - wiadomo, że im niższe zarobki, tym wyższy w nich udział tzw. dóbr podstawowych, przede wszystkim żywności. Najpierw jesz, potem ewentualnie zastanawiasz się, czy to, co ci zostało, starczy na ajfona czy na bilet do kina. Jeśli większość pracowników w Polsce zarabia mało, to i mało wydają na produkty zaawansowanej technologii. A jak nie ma rynku na nowoczesne, drogie produkty, to nikt nie będzie ich w Polsce wytwarzał. Dla tych nielicznych, co zarabiają wystarczająco dobrze, można sprowadzić coś z zagranicy. I sprzedać odpowiednio drożej, niż u siebie. Tak jest, produkty zaawansowane technologicznie w Polsce są zazwyczaj droższe, niż w krajach zachodnich. Skoro sprzedaje się tego niewiele, to trzeba sprzedać drogo, żeby jakiś sensowny zysk z tego był. Kiedyś tak z Murzynami handlowano szklanymi koralikami.

W porządku. Pracownicy muszą więcej zarabiać, żeby móc więcej wydawać, a im większe ich zarobki, tym bardziej zwiększa się popyt na produkty zaawansowane. Tworzy się rynek, przedsiębiorstwa innowacyjne zyskują rację bytu. Tylko jak przekonać przedsiębiorstwa do podwyżek płac? Część pewnie dałaby się przekonać dobrowolnie, większość jednak odmówi, bo przecież to oznacza wzrost kosztów i utratę konkurencyjności wobec firm, które dalej będą stosować politykę niskich kosztów. Nie ma wyjścia, konieczna tutaj jest interwencja państwa, by wzrost płac nastąpił u wszystkich i na jednakowym poziomie, np. poprzez podniesienie płacy minimalnej - pozycja konkurencyjna żadnej z firm wówczas się nie polepszy kosztem innej. Zaraz jednak fundamentaliści rynkowi zaczną krzyczeć, że wzrost płac nominalnych oznaczać będzie wzrost inflacji, przez co płace realne się nie zmienią. Doprawdy? Nigdy nie znaleziono empirycznych dowodów na taką zależność - jest ona jedynie wytworem teoretycznych modeli. Za to częstokroć obserwowano taką zależność - wzrost płac powodował wzrost kosztów, owszem, ale jednocześnie prowadził do wzrostu popytu na produkty firm, które uruchamiały wolne moce produkcyjne i zwiększały zatrudnienie, by ten popyt zaspokoić. Produkcja rośnie, zatrudnienie rośnie, sprzedaż rośnie, zyski rosną, wszyscy są zadowoleni. Przestaje to dopiero funkcjonować, kiedy już nie ma wolnych mocy produkcyjnych i gospodarka działa na pełnych obrotach. Wtedy faktycznie podwyższanie płac prowadzi tylko do inflacji - wzrost popytu bowiem nie napotyka już zwiększonej podaży.

Wzrost płac jest tym, czego w tej chwili polska gospodarka potrzebuje najbardziej. Po to, by wejść na nową ścieżkę wzrostu. Łatwe sposoby się skończyły, a z Chińczykami niskimi kosztami i tak nie wygramy. Bez wyższych płac nie zatrzymamy też w kraju pracowników, zwłaszcza wykwalifikowanych, którzy już wolą pracować za lepsze pieniądze na zmywaku w Londynie. Owszem, możemy sprowadzić do Polski milion Ukraińców czy Wietnamczyków, którzy ich zastąpią, tylko wtedy trzeba sobie zadać pytanie, czy Polska ma być krajem, który dba przede wszystkim o swoich obywateli, czy też korporacją, której zależy jedynie na taniej sile roboczej.

Krugman o ekonomii

Wielkim fanem Paula Krugmana nie jestem, ale swego czasu, w 2009 r. opublikował tekst, który jest niezłym podsumowaniem degrengolady, w jakiej znajduje się nauka ekonomii. Pełen tekst znajduje się tu: How did economists get it so wrong?

Przetłumaczone, wybrane fragmenty zamieszczam poniżej:

Trudno w tej chwili w to uwierzyć, ale nie tak dawno ekonomiści gratulowali sobie sukcesów w swej dziedzinie. Sukcesy te – jak wierzono – miały miejsce zarówno na polu teorii, jak i praktyki, i prowadząc do złotej ery w tym zawodzie. (…)

W zeszłym roku wszystko się rozsypało.

Niewielu ekonomistów dostrzegało nadciągający kryzys, ale ich prognostyczna porażka była najmniejszym z problemów na tym polu. Ważniejsza była zawodowa ślepota na fakt, że w gospodarce rynkowej może w ogóle dojść do krachu. W swych złotych latach finansiści uwierzyli, że rynki są nieodmiennie stabilne – czyli, że akcje czy inne aktywa są zawsze prawidłowo wycenione. Nic w obowiązujących wówczas modelach nie sugerowało nawet możliwości załamania, jakie miało miejsce w zeszłym roku. W tym czasie makroekonomiści byli podzieleni w swych poglądach. Jednakże główny podział przebiegał między tymi, którzy uważali, że w gospodarce wolnorynkowej nigdy nie dochodzi do załamań, a tymi, którzy wierzyli, że kryzysy mogą się pojawiać, ale wszelki większe odchylenia od ścieżki wzrostu mogą być korygowane przez wszechpotężny Fed. Żadna ze stron nie była przygotowana na to, by radzić sobie z gospodarką, która się wykoleiła pomimo wysiłków Fedu.

W momencie wybuchu kryzysu przepaść między ekonomistami stała się jeszcze większa, niż kiedykolwiek. Lucas określił plany stymulacyjne administracji Obamy jako „tandetną ekonomię” [ang. schlock economics], a jego kolega z Chicago John Cochrane stwierdził, że są one oparte o zdyskredytowane „bajeczki”. W odpowiedzi Brad DeLong, z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, pisze o „intelektualnej katastrofie” Szkoły Chicagowskiej [neoliberalna szkoła ekonomiczna], zaś ja sam napisałem, że komentarze ekonomistów chicagowskich są wytworem Ciemnych Wieków makroekonomii, w których ciężko zdobyta wcześniej wiedza została zapomniana.

Co się stało z profesją ekonomiczną? I dokąd ona zmierza?

Tak, jak ja to widzę, ekonomia zbłądziła dlatego, że ekonomiści, jak grupa, pomylili piękno, którą przedstawia robiąca wrażenie matematyka, z prawdą. Do czasu Wielkiego Kryzysu większość ekonomistów trzymało się wizji kapitalizmu jako doskonałego lub bliskiego doskonałości systemu. Wizja ta była nie do utrzymania w obliczu masowego bezrobocia, ale kiedy tylko wspomnienia Kryzysu rozmyły się, ekonomiści ponownie zakochali się w starej, wyidealizowanej wizji gospodarki, w której racjonalni ludzie wchodzą w interakcje na doskonałych rynkach, tyle, że tym razem wizja była wystrojona w śliczne równania. Odnowiony romans z idealnym rynkiem częściowo odpowiadał zmianie politycznych wiatrów, częściowo był efektem finansowych zachęt. I choć nie ma co narzekać na płatne, roczne urlopy w Instytucie Hoovera czy możliwości pracy na Wall Street, to głównym powodem porażki zawodowej było dążenie do osiągnięcia obejmujących wszystko, intelektualnie eleganckich rozwiązań, które dawałyby także ekonomistom szansę wykazania się swoimi matematycznymi umiejętnościami.

Niestety, ta romantyczna i sterylna wizja gospodarki doprowadziła u większości ekonomistów do tego, że zaczęli ignorować wszystko, co mogłyby pójść źle. Nie dostrzegali ograniczeń ludzkiej racjonalności, które często prowadzą do baniek spekulacyjnych i ich pęknięć, problemów z instytucjami, które popadają w szaleństwo, niedoskonałości rynków – w szczególności rynków finansowych – które powodują, że gospodarczy system operacyjny nagle i nieprzewidzianie załamuje się, oraz niebezpieczeństw związanych z tym, że regulatorzy nie wierzą w regulację.

(…) W roku 1930 rynki finansowe, z oczywistych powodów, nie cieszyły się wielkim uznaniem. Keynes porównywał je do „tych konkursów w gazetach, w których konkurenci muszą wybrać sześć najładniejszych twarzy spośród stu fotografii, przy czym nagroda zostanie przyznana temu, którego wybór będzie najbardziej zbliżony do średnich preferencji wszystkich konkurentów, tak że każdy z uczestników wybiera nie te twarze, które sam uważa za najpiękniejsze, ale te, które uważa, że zostaną wybrane przez pozostałych konkurentów.”

Keynes uważał, że to bardzo zły pomysł, by pozwolić takim rynkom, w którym spekulanci większość czasu spędzają na gonitwie jeden za drugim, by wpływały one na ważne decyzje biznesowe: „kiedy rozwój zdolności produkcyjnych kraju staje się efektem ubocznym tego, co się dzieje w kasynie, to najprawdopodobniej skończy się to źle.”

Mimo to, mniej więcej od 1970 r., nauka o rynkach finansowych została opanowana przez wolterowskiego dr Panglossa, który twierdził, że żyje w najlepszym z możliwych światów. Dyskusja nt. irracjonalności inwestorów, baniek czy destrukcyjnej spekulacji całkowicie zniknęła z akademickiego dyskursu. Został on zdominowany przez „hipotezę rynku efektywnego”, sformułowaną przez Eugene’a Famę z Uniwersytetu Chicago, który twierdził, że rynki finansowe dokładnie wyceniają wartość aktywów, biorąc pod uwagę całość dostępnej publicznie informacji (np. ceny akcji zawsze dokładnie odzwierciedlają wartość firmy, jeśli wziąć pod uwagę informacje nt. zysków, możliwości biznesowych itd.). W latach 80-tych ekonomiści finansowi (...) dowodzili, że skoro rynki finansowe zawsze ustalają prawidłowe ceny, to najlepsze, co mogą zrobić szefowie korporacji, nie dla siebie, ale dla dobra gospodarki, to maksymalizować wartość ich akcji. Innymi słowy, finansiści wierzyli, że rozwój zdolności produkcyjnych społeczeństwa powinno się złożyć w ręce tego, co Keynes nazwał „kasynem”.

(…) By być uczciwym, teoretycy finansowi nie zaakceptowali hipotezy rynku efektywnego tylko dlatego, że była elegancka, użyteczna i lukratywna. Zgromadzili także znaczną liczbę dowodów statystycznych, które na pierwszy rzut oka wyglądały na bardzo przekonujące. Jednakże te dowody miały dziwnie ograniczoną formę. Ekonomiści finansowi rzadko zadawali oczywiste pytanie, czy cena aktywów ma sens biorą pod uwagę rzeczywiste wskaźniki, takie jak zyski. Zamiast tego pytali tylko o to, czy ceny aktywów mają sens biorąc pod uwagę ceny innych aktywów. Larry Summers, obecnie główny doradca ekonomiczny w administracji Obamy, zadrwił kiedyś z profesorów finansów nazywając ich „keczupowymi ekonomistami”, którzy „wykazali, że dwu-kwartowe butelki keczupu niezmiennie są sprzedawane dwa razy drożej, niż jedno-kwartowe butelki keczupu”, i na podstawie tego stwierdzają, że rynek keczupu jest doskonale efektywny.

Mimo to drwiny czy nawet bardziej delikatna krytyka nie dały żadnego efektu. Teoretycy finansowy nadal wierzyli, że ich modele są w gruncie rzeczy dobre, i tak samo myślało wielu ludzi podejmujących na ich podstawie rzeczywiste decyzje. Między innymi był to Alan Greenspan, podówczas szef Fedu, wspierający od lat politykę deregulacji finansów, którego odmowa wzięcia pod kontrolę śmieciowych pożyczek czy zajęcia się rosnącą bańką na rynku nieruchomości opierała się w znacznej mierze na przekonaniu, że nowoczesna ekonomia finansowa ma wszystko pod kontrolą. (…)

Jednakże w październiku zeszłego roku, Greenspan przyznał, że był w stanie „głębokiego niedowierzania”, gdyż „cała intelektualna konstrukcja załamała się”. Od czasu krachu intelektualnej konstrukcji załamały się także realne rynki, efektem była recesja – najgorsza, wedle wielu oszacowań, od czasu Wielkiego Kryzysu. Co powinni uczynić decydenci polityczni? Niestety, makroekonomia, która powinna dać jasne wskazówki, jak radzić sobie z gospodarką będącą w depresji, sama jest w rozsypce. (...)

czwartek, 27 sierpnia 2015

Równiej a lepiej

Zebrałem dane z OECD dotyczące poszczególnych krajów, na temat udziału ludności żyjącej w ubóstwie [poverty share] oraz tzw. wskaźnika Gini'ego, stanowiącego miarę rozwarstwienia dochodów między najbogatszymi i najbiedniejszymi obywatelami kraju. Im wyższy wskaźnik, tym większa jest rozpiętość dochodów.

 Zebrane na wykresie dane wyglądają tak:





Gołym okiem widać, że im większa nierówność dochodów, tym większe ubóstwo. Z krajów OECD w tej niechlubnej czołówce mamy Meksyk, Chile, Turcję i... USA. Najlepiej pod tym względem wypadają ogólnie północne kraje europejskie, z Danią, Islandią, Finlandią i Czechami na czele. Z Polską najgorzej nie jest, znajduje się mniej więcej w środku, jakkolwiek bliżej tego chlubnego narożnika. Tylko, czy się w tym miejscu utrzyma, skoro tak wielu decydentów i ekonomistów jest ślepo zapatrzonych w amerykański sen?

środa, 26 sierpnia 2015

Jak się współcześnie robi ekonomię

W powszechnym przekonaniu naukowcy są bardzo mądrymi ludźmi, którzy na podstawie obserwacji faktów z codziennego życia tworzą ogólne teorie wyjaśniające, dlaczego dzieje się to, co się dzieje. Na podstawie tej wiedzy podejmowane są efektywniejsze działania i uzyskiwane są lepsze rezultaty. Takimi naukowcami są też ekonomiści - obserwują oni zachowanie gospodarki, rozumieją zachodzące w niej procesy, formułują odpowiednie teorie i modele, dzięki którym mogą przewidzieć np. niebezpieczeństwo kryzysu, informują o tym polityków, którzy temu przeciwdziałają i wszyscy są szczęśliwi.

Coś chyba jednak gdzieś nie działa tak, jak powinno, bo kryzysy jak były, tak nadal są, o szczęściu powszechnym nie wspominając. Problem może być dwojaki - ekonomiści wykonują swoją pracę dobrze, tylko politycy ich nie słuchają, lub też słuchają, tylko ich zalecenia są do bani.


Współcześnie dominującą pozycję w naukach ekonomicznych ma tzw. szkoła neoklasyczna, potocznie zwana ekonomią neoliberalną lub mniej sympatycznie - fundamentalizmem rynkowym. Niewielu ludziom nie zorientowanym w ekonomii cokolwiek te nazwy mówią, jednak główne twierdzenia neoliberalizmu są powszechnie znane i uznawane za "zdroworozsądkowe". Ogólnie ich postulaty można w skrócie przedstawić tak: wolny rynek jest doskonałym mechanizmem, dzięki któremu gospodarka działa w sposób najlepszy z możliwych. Jeśli coś działa źle, to dlatego, że działanie tego perfekcyjnego mechanizmu jest zakłócane z zewnątrz przez próby ręcznego sterowania, przede wszystkim w wyniku interwencji państwa czy z powodu roszczeniowości pracowników i związków zawodowych. Tym samym gospodarka działa najlepiej, gdy państwa, jego regulacji oraz podatków jest jak najmniej. Należy więc wszystko zderegulować, sprywatyzować, obniżyć podatki, znieść płacę minimalną, zasiłki dla bezrobotnych, składki na ZUS, przepędzić związki zawodowe i wszelkie pasożytnicze lewackie towarzystwo. Znane?

Teraz pytanie - czy politycy się tego słuchają czy też te zalecenia można o kant d... potłuc? Nikt nie lubi polityków, więc najczęstszą odpowiedzią jest to, że to ich wina. Nie służą społeczeństwu, jak powinni, tylko załatwiają własne, brudne interesy i wykorzystują swoją uprzywilejowaną pozycję, by wyciągnąć z gospodarki pieniądze dla siebie, psując przez to doskonały mechanizm rynkowy. Zgoda, politycy nie są idealni. Tyle, że nikt nie jest idealny, a jakoś społeczeństwo i gospodarka - lepiej lub gorzej - funkcjonują. Mimo wszystko politycy z grubsza się ekonomistów słuchają, ci zaś są zresztą wszechobecni jako doradcy w różnych urzędach. Minsterstwa Finansów czy Gospodarki wręcz z definicji są obsadzane prze ekonomistów. Obok politologów to chyba też najczęściej pojawiający się eksperci we wszelkich mediach. Ekonomiści są wszędzie. I są słuchani.

Problemem nie są więc politycy stosujący ich zalecenia, lecz sama teoria, która te zalecenia generuje. Fundamentem ekonomii neoklasycznej jest tzw. teoria równowagi ogólnej. Jest ona mniej więcej taka: z założenia wszyscy uczestnicy rynku są racjonalni, posiadają pełną wiedzę nt. cen, oraz dążą do jak największych zysków. Konsumenci wiedzą, kto, ile i po ile oferuje swoje produkty, dokonują więc optymalnego wyboru dotyczącego zakupu. Producenci wiedzą, po ile mogą sprzedać swoje produkty, dokonują więc optymalnego wyboru, ile mają maksymalnie produkować, żeby mieć największy zysk. Tym samym dzięki optymalnym wyborom konsumentów i producentów na rynku zostaje ustalona równowaga, dająca największe zyski wszystkim jej uczestnikom. Zaburzenia tej optymalnej równowagi wynikają jedynie z działania "czynników zewnętrznych". Tym samym - im mniej zaburzeń, tym lepiej.

Teoria ta była już skrytykowana setki razy - nikt nie jest hiperracjonalny, ludzie często kierują się nawykami i emocjami, nikt nie zna wszystkich cen na wszystkich rynkach, producenci nie znają zawczasu cen, po których sprzedadzą swoje produkty i nie wiedzą, ile należy czegoś wyprodukować. Nie ma optymalnych decyzji, nie ma więc jakiegoś mitycznego stanu idealnej równowagi. Wszystko płynie. Panta rhei.

Na podstawie teorii równowagi neoliberałowie natworzyli mnóstwo modeli matematycznych, coraz bardziej skomplikowanych i szczegółowych, które pokazywały funkcjonowanie takiej właśnie wirtualnej gospodarki. Skoro zaś są takie fantastyczne modele, to na co komu patrzenie na rzeczywistość? I co z tego, że rzeczywistość rozjeżdża się z teorią - przecież to ideologiczni głupcy psują doskonały rynek.

Istnieją oczywiście alternatywne teorie ekonomiczne, i wcale nie są to teorie socjalistyczne czy komunistyczne. Są jednak na tyle niewygodne dla neoliberałów, że zazwyczaj je przemilczają i ignorują. Często też po prostu są wysoko wykwalifikowanymi, akademickimi ignorantami i w ogóle nic poza swoim wirtualnym światem teorii nie widzą.

Problem ten w znacznie większym stopniu dotyczy Polski - o ile w krajach bardziej rozwiniętych przynajmniej dyskutuje się o alternatywach dla neoliberalizmu, o tyle w Polsce panuje ogólne samozadowolenie. Jak ktoś wspomni o alternatywie, to zaraz dostaje łatkę "komucha", bo tylko taką alternatywę polscy ignoranci są w stanie sobie wyobrazić. To się prawdopodobnie zmieni, ale mam na to dość pesymistyczny pogląd, że zmianę wymusi dopiero poważny kryzys w Polsce, po którym nie będzie już wątpliwości, ile warte są teorie neoliberalizmu.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Pisowska Pacynka

Dwa tygodnie zajęło Dudzie sprawienie zawodu tym, którzy mieli - niewielką, bo niewielką - nadzieję na to, że okaże się mimo wszystko samodzielnym politykiem, przynajmniej udającym jakąś obiektywność. Marketingowa zagrywka z nowymi pytaniami w referendum, które w gruncie rzeczy dotyczą technicznych pierdół, które da się przedyskutować w Sejmie, w komisjach eksperckich, czy nawet w naszych mizernych mediach, a nie odnoszą się do jakichkolwiek fundamentalnych kwestii ustrojowych, wyraźnie wskazuje na to, że Duda jak pisowską marionetką był, tak i jest nadal. Pacynką byłeś, pacynką zostaniesz.

piątek, 21 sierpnia 2015

Ekonomia prymitywna


Szacuję, że polska ekonomia jako nauka jest zacofana o jakieś 20 lat w stosunku do tego, jak wygląda ekonomia na Zachodzie. Przy czym nie jestem zachwycony tym standardem, bo jest on w tej chwili nie najlepszy – co też jakoś świadczy o jeszcze niższym poziomie polskim. Oczywiście, żaden „szanujący się” polski ekonomista tego nie przyzna. Ba, większość nawet nie jest tego świadoma, bo gdyby była, to może nawet by podjęli jakieś wysiłki, bo tę lukę zmniejszyć. By zrozumieć przyczynę tego rzeczy stanu, trzeba spojrzeć na nieco dłuższą historię ekonomii.

Do lat 70-tych na Zachodzie dominował model państwa opiekuńczego (welfare state). W uproszczeniu sprowadzał się on do tego, że państwo interweniowało w gospodarkę, korygując jego niedoskonałości i zapewniając społeczeństwu znaczne świadczenia socjalne, kosztem wyższych podatków. Bezpieczeństwo socjalne i wysokie zarobki z kolei przekładały się na wysoką produktywność oraz zapewniały wystarczający popyt na stale rosnącą produkcję. Funkcjonowało to całkiem nieźle do czasu kryzysu naftowego w 1973 r., prowadzącego z kolei do kryzysu systemowego państwa opiekuńczego. Zbiegło się to w czasie z klęską USA w Wietnamie, wyznaczając szczytowy moment potęgi komunistycznego Związku Radzieckiego. W takiej sytuacji do władzy w USA dochodzi Ronald Raegan, a w Wielkiej Brytanii – Margaret Thatcher. Oboje obierają kurs na skrajnie liberalny kapitalizm (obniżka podatków, cięcie wydatków socjalnych, kontrola inflacji, prywatyzacja i deregulacja), pozbywają się „komunistycznego” bagażu polityki socjalnej z epoki welfare state, w polityce zagranicznej stawiają na konfrontację z ZSRR. Wszelką dyskusję i wymianę poglądów zastępuję wojenna retoryka – wszystko zostaje sprowadzonego do prostego podziału na dobrą demokrację i kapitalizm Zachodu oraz zły komunizm Wschodu. Nie było miejsca na nic innego – albo byłeś za kapitalizmem w wersji Raegana i Thatcher, albo byłeś komuchem.
ZSRR konfrontacji nie przetrwał – był słabszy. Oszołomiony niespodziewanym sukcesem Zachód wpadł w triumfalizm – zaczęto mówić o ostatecznym zwycięstwie demokracji i kapitalizmu oraz o końcu historii. Innej opcji do wyboru już nie było. Wobec takiej oczywistości wszystkie państwa na świecie miały stać się prędzej czy później wolnorynkowymi demokracjami.
W takim właśnie momencie, w 1989 r. Polska tworzy nowy ustrój polityczny i gospodarczy. Wybór jest prosty – skoro komunizm upadł, to trzeba przejść na kapitalizm. Taki kapitalizm, jaki wówczas był na Zachodzie. W ten sposób skrajnie liberalny, prymitywny kapitalizm Raegana trafił do Polski i zaczął być postrzegany jako „normalność”.
Na Zachodzie ta „normalność” posypała się w 2008 r. „Wolny rynek”, czyli pozbycie się wszelkiej kontroli i regulacji na rynku finansowym, doprowadził do kryzysu. A rozmiar kryzysu przyniósł w końcu świadomość tego, że ten rodzaj kapitalizmu, jaki dotąd był promowany, najlepszy i jedynie słuszny nie jest. Owszem, część ekonomistów uważa nadal, że wszystko jest w miarę w porządku, trzeba wprowadzić tylko kilka korekt, skalibrować modele ekonomiczne, inni uważają, że konieczna jest bardziej radykalna zmiana kursu. W każdym bądź razie argumentują, próbują, myślą, dyskutują. A w Polsce?

Jak to, co w Polsce? Kryzys? Jaki kryzys, jest super. Tylko komuchy i lewaki narzekają.

czwartek, 20 sierpnia 2015

Prezydent z przypadku

W styczniu 2015 sondaż TNS Polska dawał Komorowskiemu 56% poparcia, zaś Dudzie - 19%. Nikt nie miał wątpliwości, że wybory będą tylko formalnością, Komorowski zostanie ponownie prezydentem - pytaniem było jedynie to, czy wygra w I, czy w II turze. Tyle, że cztery miesiące później prezydentem RP został Andrzej Duda.

Duda, wyciągnięty z drugiego rzędu pisowskich polityków, został rzucony do walki z Komorowskim po to, by Kaczyński nie zaliczył kolejnej wyborczej porażki. Wystawiono więc młodszą buźkę z zadaniem osiągnięcia przyzwoitego wyniku, który by nie ośmieszył i nie osłabił partii przed znacznie ważniejszymi, jesiennymi wyborami do Sejmu.

To nie Duda czy PiS odpowiadają za wynik wyborczy. Owszem, byli dość sprawni, nie popełniali błędów, ale powiedzmy sobie szczerze - Duda księciem z bajki nie jest i serc milionów Polaków swym urokiem osobistym nie podbił.

Za to, co się stało, odpowiada wyłącznie Komorowski i wspierająca go PO. Pewni siebie - zarówno prezydent, jak i jego sztab wyborczy, zrobili najgorszą kampanię wyborczą, jaką kiedykolwiek widziałem. Może by i to nie miało tak dużego wpływu na poparcie dla niego, gdyby nie to, że za nim stała Platforma, której politycy od dawna żyli w błogim samozadowoleniu, w oderwaniu od rzeczywistości, nie licząc się z nikim i wszystkich lekceważąc. Otrzeźwiająco nie podziałały nawet - słabsze niż wcześniej - wyniki PO w wyborach europejskich i samorządowych w 2014. W końcu przecież Tusk został prezydentem UE, a w samorządach udało się utrzymać władzę zawiązując koalicje z mniejszymi partnerami. Czyli "jesteśmy super, wyborcy nas kochają". W rzeczywistości było dokładnie odwrotnie. W tym kontekście beznadziejna kampania Komorowskiego, dodatkowo wzmocniona fatalnym występem w Japonii, została odebrana jako pokaz arogancji władzy i lekceważenia Polaków. Nieważne, co się zrobi i powie, Polacy i tak zagłosują na Komorowskiego - nie mają żadnego wyboru, bo i co mogą zrobić? Zagłosować na kogoś z tej niepoważnej hałastry pseudokandydatów - na Dudę, Kukiza, Ogórek?

Chyba nie ma lepszego sposobu na wkurzenie Polaków, jak powiedzieć im w arogancki sposób, że czegoś nie mogą albo coś muszą. To właśnie zrobiła PO i Komorowski. I za to zostali ukarani. Wyborcy ukarali Komorowskiego głosując przeciw niemu - nieważne już na kogo, chociaż gros tych głosów zebrał Kukiz. W II turze wyrok został wykonany - Komorowski został wyrzucony z urzędu, i na polu walki został samotny Andrzej Duda.

Czy Duda wygrał? Nie, on tylko przetrwał burzę - dostał najwięcej głosów spośród tych, którzy zostali po zmieceniu Komorowskiego.

Mamy więc prezydenta z przypadku. Człowieka, który miał być tylko zderzakiem Kaczyńskiego, ładną twarzą i medialną lalką. Nie wygląda to dobrze, jakkolwiek zawsze zostaje nadzieja, że człowiek nieznany zaskoczy nas pozytywnie. Nadzieja to niewiele, ale na więcej na razie nie ma co liczyć.