czwartek, 28 stycznia 2016

Kalecki - handel zagraniczny

Ostatnia część dot. Kaleckiego poświęcona będzie handlowi zagranicznemu. Ogólnie rzecz biorąc może on spełniać taką samą rolę, co budżet państwa,czyli za jego pośrednictwem można wpływać na koniunkturę w całej gospodarce. Produkcja eksportowa zwiększa dochody przedsiębiorstw w takim samym stopniu, co deficyt budżetowy, natomiast produkcja importowana z zagranicy z kolei te zyski obniża (jak podatki).

Różnicę między wielkością eksportu (X) i importu (M) nazywamy bilansem obrotów bieżących (CA - current account): 

CA = X - M
 
Jeśli bilans ów jest dodatni (czyli eksport przeważa nad importem), to uzyskana nadwyżka zwiększa dochody przedsiębiorstw.

Eksport może także służyć do przyspieszenia wzrostu gospodarczego poprzez tzw. mnożnik eksportowy, którego działanie jest analogiczne do mnożnika inwestycyjnego:
 

PKB = (I + G + X) / (r% + sw% + t% + m%)
 
gdzie m% to udział importu w całości PKB.

Czyli im większy eksport i im mniejszy udział importu w PKB, tym wzrost PKB jest większy.

Handel zagraniczny nie jest jednak tak do końca rzeczą prostą. Każde państwo chciałoby eksportować więcej, niż importować, a jest to po prostu niemożliwe. Żeby ktoś mógł eksportować, importować musi ktoś. Warto mieć więc także na uwadze konkurencyjność krajowych produktów - a ta zależy od ich stopnia zaawansowania technologicznego oraz ceny. Jeśli chodzi o pierwszy czynnik, to warto być producentem produktów wysokich technologii, by móc uzyskiwać na nich wysokie dochody z eksportu. Gorzej, gdy jesteśmy eksporterem surowców czy produktów niskich technologii (np. żywność), gdyż ceny na nie zazwyczaj są niskie. Ropa należy raczej do wyjątków, a i uzależnianie się od jej eksportu też nie do końca jest korzystne - czego przykładami są kłopoty finansowe Rosji przy spadającej cenie ropy, oraz zjawisko tzw. choroby holenderskiej. Polega ono na tym, że koncentracja na wydobyciu dochodowych zasobów naturalnych powoduje regres i zanik bardziej rozwiniętych gałęzi przemysłu (taki przypadek miał miejsce właśnie w Holandii w latach 60/70-tych, po odkryciu nowych złóż gazu ziemnego).

Co do konkurencyjności cenowej, to zależy ona dwóch rzeczy - kursu wymiany walut między dwoma krajami, oraz inflacji w obu tych krajach.  Można określić, czy dany produkt jest konkurencyjny, przy pomocy następującego wzoru:
 

Q = q / (Pd/Pf)

gdzie:
Q - konkurencyjność
q - kurs wymiany walut
Pd - cena produktu w walucie krajowej
Pf - cena produktu w walucie obcej

Jeśli Q>1, wówczas produkt krajowy jest konkurencyjny w porównaniu z zagranicznym.

Z tą konkurencyjnością robi się ciekawie, gdy mamy do czynienia z jedną walutą, taką jak euro. Wówczas q będzie zawsze równe 1, nie ma już możliwości poprawiania własnej konkurencyjności poprzez osłabienie kursu walutowego. Zmiany konkurencyjności w handlu między krajami europejskimi zależą więc w znacznym stopniu od inflacji (czyli zmian cen na produkty) w poszczególnych krajach. I tak kraje Północy Europy, o tradycyjnie o niskiej inflacji (np. Niemcy), stawały się coraz bardziej konkurencyjne wobec krajów Południa Europy, o tradycyjnie wysokiej inflacji (jak np. Grecja).

 

poniedziałek, 18 stycznia 2016

Rating S&P

S&P obniżyło rating Polski. Polska w ruinie! - krzyczy opozycja. To bez znaczenia, polska gospodarka ma się świetnie! - odpowiada rząd. 3 miesiące temu opozycja i rząd mówiły zresztą to samo - inna sprawa, że kto inny był opozycją, a kto inny rządem. Większość Polaków pewnie nawet nie wie, o co chodzi. To wyjaśnię.

Jak zwykły obywatel szaraczek chce wziąć kredyt, to idzie do banku. Bank przypatruje się delikwentowi, pyta o różne rzeczy (dochody, wydatki, rodzinę itd.), by móc stwierdzić, czy jest on wiarygodny czy nie - czy można mu ten kredyt bezpiecznie dać, czy też lepiej nie, bo nie spłaci.

Co zrobić w przypadku, gdy do takiego banku przyjdzie pan minister finansów i powie, że chce wziąć kredyt dla Polski? Też trzeba ocenić wiarygodność i zdolność kredytową tegoż 36-milionowego delikwenta. A że nie jest to takie proste, to tym zajmują się tzw. agencje ratingowe. I od nich zależy, jak oceniają zdolność danego kraju do spłaty długu - im lepszy rating, tym państwo bezpieczniejsze, a im bezpieczniejsze, tym niższe odsetki od kredytu będzie spłacać. Ma to wpływ głównie na oprocentowanie kredytów w walucie obcej. Jeśli więc S&P obniża rating, to w perspektywie mamy większe koszty spłaty długu zagranicznego. I z tego powodu jest to niezbyt fajnie - tu rację ma opozycja.

Ale nie jest tak źle, swoją rację ma rząd. Ale nie dlatego, że ma w głębokim poważaniu S&P - już prędzej S&P może mieć w takowym poważaniu polski rząd. I nawet nie chodzi o to, że opinia na temat agencji ratingowych jest fatalna po tym, jak walnie przyczyniły się one do wywołania ostatniego kryzysu (bo dawały wysoką ocenę śmieciowym kredytom). Otóż zadłużenie Polski w walutach obcych stanowi mniejszość naszego długu - większość jest w złotówkach (ok. 66% wg danych z marca 2015). Tym samym kopniak nie będzie wcale taki bolesny.

Podsumowując, dużo hałasu o nic - czyli polityka. A co faktycznie z tego wyniknie - poczekamy, zobaczymy.

niedziela, 10 stycznia 2016

Wolność Równość Demokracja



Tekst napisany na potrzeby Komitetu Obrony Demokracji, publikuję także tutaj w wersji pierwotnej, zachowując docinki pod adresem tych, którym docinki się należą.

Demokracja z założenia ma być ustrojem ludzi wolnych. Czym jednak jest ta wolność? Co ona właściwie oznacza? W najprostszym ujęciu wolność znaczy tyle, co możliwość robienia tego, co się chce. Mieszkam, gdzie chcę, pracuję, gdzie chcę, mówię, co chcę – nikt nie stoi mi nad głową i nie decyduje za mnie, co mam robić.

Wedle niektórych (np. pseudoliberałów w rodzaju Korwina-Mikke) taka wolność - i ustrój na takiej wolności oparty - jest najlepszy z możliwych. Kiedy każdy może robić, co chce i nic nikogo nie ogranicza, wtedy wszyscy wykorzystują w pełni swoje możliwości – i wszyscy są zadowoleni. Czy to jednak jest takie proste? Co w przypadku, gdy mój współplemieniec uzna, że zasady ruchu prawostronnego są ograniczeniem jego wolności i postanowi jechać samochodem lewą stroną? Albo odmówi obowiązkowego szczepienia się przeciw chorobom zakaźnym, zwiększając przez to w całym społeczeństwie ryzyko zarażenia się takimi chorobami?

Ustrój oparty na takiej wolności nie byłby demokracją – szybko przekształciłby się w anarchię, gdzie najsilniejsze jednostki realizowałyby swoją wolność kosztem słabszych. Byłaby to prawdziwie darwinowska dżungla, w której przetrwaliby tylko nieliczni, bezwzględni egoiści. Nie przez przypadek więc Korwin-Mikke wychwala monarchię,  nazywając demokrację najgłupszym ustrojem świata – nie o wolność jednostki mu bowiem chodzi, tylko o brak ograniczeń narzucanych jemu i jego wyznawcom przez „ciemne masy”. Trudno doszukać się bowiem sensu w jednoczesnym dążeniu do wprowadzenia ograniczającej wolność monarchii z żądaniem wolności absolutnej dla każdego.

W cywilizowanym społeczeństwie pewne ograniczenia wolności indywidualnej są więc niezbędne, by mogło ono sensownie funkcjonować. Taką zdroworozsądkową zasadą ograniczającą, przypisywaną liberałom, jest to, że granicą wolności jednej osoby jest wolność pozostałych osób. Czyli moje działania nie mogą ograniczać wolności innych członków społeczności. Nie mogę więc uznać dobrowolnie, że od dziś jeżdżę lewą stroną albo się nie szczepię, gdyż naraża to na szwank wolność i dobrobyt innych ludzi.

Zasada ta wymaga jednakowego traktowania każdego człowieka w tych samych okolicznościach – bez względu na to, kim są ci ludzie (jakiej są płci, jakiego koloru skóry, jakim mówią językiem czy w co wierzą). Wolność musi więc iść w parze z równością wobec prawa - obie tworzą fundamenty tzw. liberalnej demokracji.

Czy wolność jednostki i równość zasad są jednak wystarczające do tego, by demokracja efektywnie działała? Czy to, że jestem wolny i mam do czegoś prawo, oznacza, że mogę robić wszystko, co zechcę (pamiętając o tym, by nie szkodzić innym członkom społeczeństwa)? Niekoniecznie. Przykładowo, mam prawo polecieć w kosmos. Czy jednak faktycznie mam możliwość odbycia takiego lotu? To, że mam jakieś prawo, nie oznacza jeszcze, że mam możliwość jego realizacji – mogę nie mieć ku temu odpowiednich środków (lot w kosmos można sobie wykupić), albo odpowiedniego wykształcenia (mógłbym zostać astronautą i zostać wysłany w kosmos), albo nie mam dostępu do informacji (może gdzieś przygotowywana jest wyprawa w kosmos dla ochotników?). Takie prawo, bez możliwości jego realnego wykorzystania z powodu jakichś moich braków, jest dla mnie martwe i bezużyteczne. Jeśli więc pojawiłby się ktoś, kto na przykład oferowałby mi za zrezygnowanie z niego np. 500 zł na każde moje dziecko (no, może bez przesady – 500 zł na każde drugie dziecko), przyjąłbym ofertę bez wahania. Gdybym nie dysponował kapitałem finansowym, kulturowym czy społecznym, to mógłbym sprzedać też inne, bezużyteczne dla mnie prawa – jak wolność słowa czy prawa wyborcze.

Wolność jednostki i równość zasad to za mało, by demokracja działała z korzyścią dla wszystkich obywateli. Taka jest natura rzeczy, że nie rodzimy się równi – niektórzy są bogaci, niektórzy biedni, są ludzi mniej i bardziej inteligentni, są ludzie z szerokimi koneksjami i są ludzie zupełnie przeciętni i nieznani. Jeśli dla tak różnych ludzi zastosujemy jednakowe zasady – najsłabsi będą najczęściej tymi przegranymi. To tak, jak by na ring bokserski wypuszczać zawodników wagi piórkowej, by mierzyli się z bokserami wagi ciężkiej. Poza nielicznymi przypadkami, największe szanse na zwycięstwo mają ci silniejsi. Paradoksem demokracji liberalnej jest więc to, że chociaż bazuje na założeniu równości między ludźmi, prowadzi w efekcie do pogłębiania się nierówności między nimi. Coraz mniejsza liczba ludzi ma możliwości egzekwowania swoich praw obywatelskich, dla pozostałych stają się one coraz bardziej niedostępne i abstrakcyjne. I można się ich pozbyć za przykładowe 500 złotych.

By temu przeciwdziałać potrzebny jest trzeci fundament ustroju demokratycznego – obok wolności jednostki i równości zasad musi istnieć mechanizm wyrównywania szans. Istnieje on zresztą w mniejszym lub większym stopniu w każdej dojrzałej demokracji, np. pod postacią opieki społecznej czy stypendiów dla ubogiej młodzieży. To właśnie stopień, w jakim państwo powinno interweniować i wyrównywać szanse ludzi gorzej sytuowanych, jest głównym punktem sporów między różnymi partiami politycznymi. Partie liberalne i konserwatywne kładą nacisk na to, że skoro stanem naturalnym jest to, że ludzie nie są równi, to nie powinno się tego zmieniać (równość zasad jest ważniejsza od równości szans). Partie lewicowe głoszą, że skoro człowiek ma możliwość korygowania i poprawiania natury, to powinien z tej możliwości korzystać (równość szans jest ważniejsza od równości zasad). Najlepszy jest zapewne kompromis między tymi dwoma stanowiskami, który powinien być wypracowywany w otwartym dialogu między zwolennikami różnych opcji. I tu właśnie niezbędna okazuje się demokracja ludzi wolnych.