czwartek, 30 marca 2017

Większość Polaków



Jak zachował się PiS po zwycięstwie wyborczym, każdy widzi. Że są to buce, wiadomo było wcześniej, a po tym, jak dostali ponad połowę mandatów, to można do „buców” dodać jeszcze przymiotnik „aroganckie”. Tak bardzo się zachłysnęli stwierdzeniem „ponad połowa Polaków nas popiera”, że uznali, że mogą wszystko, z rozwalaniem fundamentów państwa włącznie.
Postaram się przedstawić, jak to jest naprawdę z tą większością Polaków. Pominę przy tym kwestię tego, że najwięcej Polaków nie popiera nikogo i nie bierze udziału w wyborach. Jest tak od pierwszych wolnych wyborów i jako względnie stały czynnik nie będę brał go pod uwagę. Na marginesie można najwyżej dodać, że tak niska frekwencja w Polsce zaprzecza jednej z podnoszonych wad demokracji, że „głos żula spod budki z piwem jest równie ważny, co głos profesora uniwersyteckiego”. Żule spod budki z piwem nie głosują. Raczej należy załamywać się nad tym, że rzeczywista większość z głosujących w Polsce, pomimo przyzwoitego wykształcenia (średnie i wyższe), podejmuje niezbyt przemyślane decyzje.

Zajmować się będę dwoma rzeczami – faktycznym poparciem dla partii politycznych oraz tym, jak to poparcie przekłada się na liczbę mandatów w parlamencie. To pierwsze widać w sondażach… ale nie do końca. To drugie wynika z pierwszego… ale tak jakby niekoniecznie. Największą pomyłkę, jaką można popełnić, to przełożyć liczbę mandatów (ponad 50%) na stwierdzenie, że „większość Polaków popiera PiS”. Oj, między jednym a drugim jest bardzo daleka droga. I teraz ją przejdziemy. 

Sondaże 

Ogólnie sondaże zazwyczaj pokazują jakieś procenty, kolorowe słupki i stanowią niezły nius w rodzaju „Poparcie dla PiS rośnie, pomimo chryi z Trybunałem!!!1” i  takie tam. Dziś wzrośnie o 1%, jutro spadnie o 2%, pojedynczym sondażem zazwyczaj nie ma co się przejmować. Lepiej jest za to popatrzeć na całą serię sondaży, bo wtedy rzeczywiście widać jakąś mającą sens tendencję. Co nieco o zmianach poparcia dla poszczególnych idei politycznych pisałem już wcześniej, w tekście „Zrób sobie elektorat”.

Zasadnicze stwierdzenie w nim zawarte jest takie, że w dłuższym okresie czasu zmiana poparcia zależy od zmian demograficznych i wychowania (indoktrynacji, jak kto woli). Zmiany w krótszym okresie to po prostu wahnięcia wokół tego głównego trendu lub też przesunięcia ludzi o pewnych stałych poglądach między partiami, które są do siebie podobne i obie się do owych poglądów odwołują. Przykładowo, PO cieszyła się sporym poparciem między 2005 a 2015 r. dzięki temu, że głosowało na nią pokolenie ludzi, dla których IIIRP jest wielkim osiągnięciem i z nią wiążą swoje osobiste sukcesy (głównie ci, którzy urodzili się w latach 70-tych i 80-tych XX w.). Ze względu na to, że tych ludzi jest określona liczba i więcej ich nie będzie (już tylko mniej), to i poparcie dla PO siłą rzeczy kiedyś musiało zacząć się kurczyć. Proces to został jedynie przyspieszony poprzez przejście części tych ludzi spod konserwatywno-liberalnego sztandaru „Platforma Obywatelska” pod liberalno-konserwatywny sztandar „Nowoczesna” (nawiasem mówiąc, nazwy polskich partii są równie trafne, co tłumaczenia tytułów zagranicznych filmów - z Bezprawiem i Niesprawiedliwością oraz Zacofaną na czele).
 
Jest to też odpowiedź na pytanie, dlaczego – pomimo wszystkich niegodziwości, jakich dopuścił się PiS – poparcie dla niego nie spada. Przyczyna jest prosta – na PiS głosują ludzie, dla których IIIRP dotąd nie była łaskawa (głównie starsze pokolenie PRL czy najmłodsi). Na kogo mieliby zagłosować, gdyby zabrakło PiS? Co nieco są w stanie „urwać” Kukizowcy (tych bardziej nacjonalistycznie nastawionych) czy Razem (tych bardziej socjalnie nastawionych), ale oba ugrupowania są zbyt słabe, by do siebie przyciągać większą liczbę byłych zwolenników PiS. Ponadto nikt nie lubi przyznawać się do pomyłki – skoro już się zagłosowało na PiS, to trudniej zmienić zdanie i na siłę usprawiedliwia się owe niegodziwości rządzącej partii. A przynajmniej trudniej się przyznać do błędu przed ankieterem - zwłaszcza w wywiadach bezpośrednich, którą to metodę stosuje TNS, w przeciwieństwie do wywiadów telefonicznych, wykorzystywanych przez pozostałe agencje. Za to w lokalu wyborczym, przy całkowitej anonimowości, to już inna sprawa – wyborcy mają poczucie, że mogą kreślić, co chcą i nie muszą się ze swych wyborów tłumaczyć przed kimkolwiek.
 
Wracając do słupków i procentów – agencje podają zwykle, ile im wyszło poparcia w procentach dla poszczególnych partii i ile się to zmieniło w porównaniu do poprzedniego badania. Faktycznie niewiele jest w tym istotnych informacji, lepiej przypatrzeć się całej serii sondaży z dłuższego okresu czasu. I do tego muszą być to sondaże z jednej agencji, bo nie ma co porównywać wyników między nimi, bo stosują różne metody o różnej wiarygodności. Np. do wyników wspomnianego wcześniej TNS należy podchodzić z większą ostrożnością z powodu preferencji badań bezpośrednich, gdzie jest większe ryzyko ściemy. Trzeba też patrzeć, czy podawane są dane, ilu ankietowanych nie odpowiedziało bądź „nie miało zdania”, bo to też zmienia wyniki. Przykładowo tu są sondaże z 23 stycznia dwu agencji – IBRiS oraz Pollster:



Źródło: ewybory.eu
 

IBRiS podał, ilu było niezdecydowanych, Pollster ich pominął i wyniki przeliczył tylko dla tych, którzy określili swoje preferencje. Gdyby wyniki IBRiS policzyć tak, jak zrobił to Pollster, to wyglądałoby to tak: PiS (41.4%), PO (21.0%), .N (12.5%), K’15 (7.9%), SLD (5.7%), PSL (7.6%), Razem (3.3%), Korwin (0.6%). W ogóle warto zwracać uwagę na to, ilu było niezdecydowanych, bo im więcej ich jest, tym bardziej wynik wyborów może być odmienny od prognozowanego w sondażach.
 
Czasem przy sondażach podaje się też inną informację, tj. ilu ludzi jest skłonnych wziąć udział w wyborach. Zazwyczaj jest to liczba większa, niż faktyczna późniejsza frekwencja, bo nie wszyscy się przyznają, że na wybory nie chodzą. W ostatnich wyborach parlamentarnych ta frekwencja wyniosła 50.92% (15.6 mln głosujących). Już samo to obala stwierdzenie, że „ponad połowa Polaków popiera PiS”. Połowa obywateli uprawnionych do głosowania ma daleko w tyle to, kto nimi rządzi.
 
Poparcie dla PiS w sondażach z ostatnich 2 lat po wyborach (wybrałem tylko sondaże IBRiS, które wydają mi się najbardziej wiarygodne i były najbardziej zbliżone do rzeczywistego wyniku wyborczego w 2015 r.) wahało się między 27.3% a 37.7%. Już maksymalny wynik, czyli te 37.7%, wskazuje po raz kolejny, że PiS nie jest popierany przez połowę Polaków, lecz co najwyżej przez jedną trzecią aktywnych obywateli. I faktycznie, w wyborach PiS otrzymał 5.7 z 15.6 mln głosów. To skąd się wzięło ponad 50% mandatów w Sejmie?

System wyborczy
 
Po wyborach w 1991 r. do Sejmu dostało się 29 ugrupowań, co doprowadziło do tego, że nie dało się utworzyć żadnej stabilnej koalicji rządzącej. By uniknąć takiej sytuacji w przyszłości zmieniono ordynację wyborczą tak, aby preferowała ona duże partie polityczne. Wprowadzono więc próg wyborczy 5%, zaś te głosy, które oddano na te partie, które progu nie przekroczyły, miały przypaść tym, którzy do Sejmu się dostali – ale też nie po równo, ale najwięcej dając zwycięzcom. W polskim systemie wyborczym istnieje więc swoista premia za dobry wynik wyborczy. Im się jest większym, tym coraz więcej mandatów się zgarnia.
 
W wyborach w 2015 r. partie, które dostały się do Sejmu, zdobyły 83.4% głosów, czyli pozostałe 16.6% głosów zostało oddane na ugrupowania, które do Sejmu nie weszły (głównie była to tzw. Zjednoczona Lewica z wynikiem 7.55%). Te 16.6% zostało rozdzielone pomiędzy pozostałe partie, z czego zdecydowaną większość zgarnął PiS. W sporym uproszczeniu PiS uzyskał 37.6% głosów bezpośrednich plus 13.5% premii za zwycięstwo, co łącznie dało 51.1% mandatów. Nie jest więc w żadnym wypadku prawdziwe stwierdzenie, że PiS zdobył ponad połowę głosów. PiS został jedynie nagrodzony dodatkowymi mandatami za to, że jego konkurencja była rozdrobniona i wiele głosów przepadło.

Fart
 
PiS miał ogromne szczęście w wyborach w 2015 r. Po pierwsze, bardzo Kaczyńskiemu pomogli Kukiz i Petru. Pojawienie się dwu nowych ugrupowań podzieliło głosy „liberalno-prawicowe” na większą liczbę partii, co kompletnie rozbiło Platformę na wiele miesięcy (pomijam tu kwestię tego, czy zasłużenie, czy nie). W tej sytuacji PiS, nie robiąc nic nowego, nagle stał się największy – nie dlatego, że urósł, ale dlatego, że Platforma zmalała. I w ten sam sposób poparcie dla Komorowskiego spadło poniżej poziomu Dudy - bo ten też nie zrobił niczego rewelacyjnego. Klęska Komorowskiego stała się nieoczekiwanym zwycięstwem Dudy, co dało chwilowy wzrost poparcia dla PiS – w sierpniu 2015 r. miał on rekordowe poparcie na poziomie 40.5%, i nigdy nie było ono większe. Potem pozostałe partie zaczęły się „ogarniać” w zaistniałej nowej sytuacji i odzyskiwać poparcie. I tu jest drugie szczęście dla PiS, wybory nastąpiły 2 miesiące później, zanim zaczęli naprawdę dużo tracić. Trzecią szczęśliwą okolicznością dla PiS okazał się system wyborczy, o którym już wspomniałem.

Można oczywiście teoretyzować, co by było, gdyby nie było „dywersji” Kukiza i Petru, a SLD pozostało w Sejmie. Najprawdopodobniej PiS rządziłby w jakiejś koalicji bądź też u władzy utrzymałaby się koalicja PO-PSL. Żadna z tych opcji nie wydaje się lepsza od obecnej. PiS tak samo robiłby swoją demolkę, jak robi teraz, a trzecia kadencja PO-PSL oznaczałaby już kompletną stagnację. Wypadnięcie SLD z Sejmu też przysłużyło się PiS, jakkolwiek partia ta była politycznym zombie od lat, więc nie jest to jakimś zaskoczeniem (Razem zadało co najwyżej cios łaski).

Podsumowując – stwierdzenie „ponad połowa Polaków popiera PiS” jest kompletnie nieprawdziwe. PiS popiera mniej więcej tyle samo ludzi, co kilka lat temu i tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności udało mu się zdobyć większość w Sejmie.