niedziela, 30 lipca 2017

Sieć i Lód

Ucichły protesty, jakie ostatnio miały miejsce, więc mam teraz chwilę, by spojrzeć z boku na to, co się wydarzyło wówczas, jak i na to, jakie potem były reakcje. Dużo by można o tym pisać, odniosę się więc tylko do dwu rzeczy, które akurat teraz wydają mi się ciekawe (jest ich więcej, ale wymagają jeszcze przemyślenia - a lepiej najpierw pomyśleć, a potem pisać).
Lód
Rzecz pierwsza, to zaskoczenie, że w ogóle do protestów doszło, doszło do nich na masową skalę, a do tego wzięło w nich udział bardzo dużo osób młodych. Zaskoczenie, gdyż przy demolowaniu Trybunału Konstytucyjnego demonstracje, i owszem, były, ale mniejsze, i większość w nich stanowili ludzie pamiętający komunę. PiS mógł więc całkiem zasadnie zakładać, że rozwałka jakiegoś kolejnego sądu, którego mało kto kojarzy, po rozsypaniu się wcześniejszym KOD-u, mało kogo obejdzie. Jednak obeszło.

O co chodzi? Być może jest to tego typu zjawisko społeczne, które od niedawna stara się tłumaczyć przy pomocy... fizyki. A dokładniej rzecz biorąc - termodynamiki. Na czym to polega? Nie ma obawy, wystarczy wiedzy ze szkoły podstawowej. Wyobraźmy sobie, że w naczyniu mamy bryłę lodu o temperaturze -100 stopni C. Pod to naczynie wstawiamy ogień, który podnosi w nim temperaturę o 10 stopni na minutę. Czekamy. Mija minuta. Nic się nie dzieje. Mija druga. Też nic. Trzecia minuta, czwarta, piąta. Nadal nic. I tak na niczym mija 10 minut. Po 10 minutach nagle bryła lodu się rozpływa i w naczyniu mamy wodę. Przez 10 minut wydatkowaliśmy dużo energii, by coś zmienić, a efektu nie było widać, a potem nagle zaszła radykalna zmiana. W fizyce nazywa się to przemiana fazowa - po prostu w pewnym punkcie dochodzi do nagłej zmiany stanu jakiejś substancji. Np. woda w temperaturze poniżej zera ma postać stałą, a powyżej płynną (a powyżej 100 stopni oczywiście paruje) - i nie ma różnicy, czy temperatura wynosi -100 stopni czy -1 stopień C. Lód to lód.

To samo mogło się dziać przez ostatnie 2 lata. PiS brykał, demolował, odstawiał szopki z Misiewiczem, Szyszką, Błaszczakiem, Suskim, cyklistami i wegetarianami oraz zaliczył 27:1, a efektów tego nie było widać. A tu jakiś Sąd Najwyższy czy inszy KRS i nagle rypło (by nie rzec dosadniej). A to po prostu było owe przejście punktu krytycznego i zmiana fazy.

W każdym bądź razie mam nadzieję, że tak jest. Pokazuje to bowiem słuszność stwierdzenia, że "presja ma sens". Nie widać efektów przez długi czas (co jest bardzo zniechęcające), ale potem nagle wszystko może się zmienić. Tym samym - naciskajmy, a PiSowski monolit może pewnego dnia zupełnie się rozpłynie i wyparuje.

Sieć
Druga rzecz, to kompletne niezrozumienie, jak na ulice wielu miast i miasteczek mogło wyjść tylu ludzi, bez żadnej odgórnej organizacji, w większości wzajemnie się nie znających.

W sposobie myślenia, który dominuje wśród polityków (starej daty), istnieje przekonanie, że za takimi protestami (zwłaszcza na taką skalę), musi stać jakaś potężna organizacja, jakiś centralny ośrodek, który to wszystko koordynuje. Byli to więc na pewno starzy ubecy oraz broniąca ich totalna opozycja, wszyscy sponsorowani przez Sorosa. Chyba najlepiej ten typ myślenia pokazał prof. Kik (zresztą kolejna osoba związana z SLD, która poczuła nagłą sympatię do towarzyszy z PiS) twierdząc, że: "Gdyby to były spontaniczne zrywy ludzi z Poznania i Krakowa, to praktycznie rzecz biorąc każda z tych grup miałaby swoje postulaty, a mamy to samo źródło inspiracji. Krótko mówiąc: 'po hasłach ich poznacie', a są one rozsyłane wszędzie jakby faksem."

Tyle, że to kompletna bzdura, bo w protestach brali udział w większości ludzie zbyt młodzi, by mieć cokolwiek wspólnego z ubecją, zazwyczaj nie związani z żadną partią czy organizacją, w znacznej mierze gardzący politykami, a do tego z różnych części kraju i wzajemnie się nie znający. I zapewne większość z nich nigdy nie używała faksu, bo dla nich to technologia z epoki kamienia łupanego (profesor Kik za samo to stwierdzenie o faksie powinien zostać w trybie ekspresowym wysłany na emeryturę albo na kurs dokształcający).

Tu dochodzimy do rzeczy nowej, czyli do Sieci. Nie chodzi o sam internet, który jest rozproszony, bez centralnego ośrodka i oczywiście umożliwia przekaz informacji (idei, haseł itd.) w sposób natychmiastowy w dowolny punkt na Ziemi. Internet to też narzędzie, które umożliwia funkcjonowanie Sieci na pewnym wyższym poziomie. By to wyjaśnić, znów odwołam się do analogii.

Wyobraźmy sobie mrówkę. Mrówka sobie chodzi tu i ówdzie, szukając pożywienia. Za sobą pozostawia zapachowy ślad, który mogą wyczuć inne mrówki. Jeśli znajdzie źródło jedzenia, to jej zapach wyznacza do niego ścieżkę. Tą ścieżką podążają kolejne mrówki, wzmacniając zapach, który przyciąga kolejne osobniki, tak, że będzie ich wystarczająco dużo, by wykorzystać całe źródło jedzenia. A jak mrówka nic nie znajdzie, to idzie dalej, a zapach w tym miejscu zanika, tak że mrówki pójdą gdzie indziej. O co chodzi z tymi mrówkami? O to, że nad tymi mrówkami nie stoi żadna organizacja, która im mówi - "idź tam, skręć w lewo, kolejne 100 mrówek na prawo". Cały ten system mrówek organizuje się sam i nie ma większych problemów z funkcjonowaniem - mrówki jako całość stanowią więc faktycznie jeden, dość inteligentny organizm, nawet jeśli rozproszony wśród wielu osobników.

To samo jest ze współczesnym społeczeństwem połączonym poprzez sieć. Nie potrzeba mu centralnych ośrodków, koordynatorów, liderów - ludzie sami się zorganizują w sposób wystarczająco efektywny. Tak było z ostatnimi protestami - zorganizował się on oddolnie wokół idei, rzuconej gdzieś w jednym punkcie, a wzmocnionej wielokrotnie poprzez sieć połączeń między kolejnymi ludźmi ową sieć tworzącymi. Albo idei było wiele, ale tylko jedna została wzmocniona, reszta gdzieś zamarła i nie wypłynęła na powierzchnię. Co tylko pokazuje siłę idei zwycięskiej.

Ta opowiastka o Sieci niesie też ze sobą pewne wnioski na przyszłość.

Po pierwsze, nie trzeba żadnych nowych ruchów, organizacji, które "wykorzystają energię młodych, póki jeszcze można". To chyba zresztą najlepszy sposób, by osiągnąć odwrotny skutek od zamierzonego. Należy wzmacniać sieć powiązań poprzez dzielenie idei i poglądów, a nie poprzez tworzenie kolejnych stowarzyszeń czy Nareszcie Tej Upragnionej Prawdziwie Słusznej Partii Dla Wszystkich.

Po drugie, nie ma potrzeby namaszczania żadnego polityka na "lidera opozycji". To zwykła propaganda starych partii, które chcą, by to właśnie ich ugrupowanie było tym najważniejszym i wzięło dla siebie parę procentów ze słupka poparcia konkurencji. Można i należy się różnić, by dyskutować i znajdować nowe pomysły na rozwiązywanie problemów. Jednoczyć się można wokół najważniejszych idei - jak demokracja właśnie, czyli między innymi tolerancja na różnorodność i zdolność do dialogu z kimś odmiennym od nas samych.

Po trzecie, polskie społeczeństwo sieciowe pokazało swoją siłę, której starzy politycy nie rozumieją. To dobrze. Daje to nadzieję na zmianę pokoleniową w polityce, która Polsce od dawna się należy. I nie chodzi tylko o wymianę kadr, ale też o zmianę sposobu politykowania, gdzie środek ciężkości zostanie przeniesiony z partyjnych central i studiów telewizyjnych do sieci obywatelskich.

To ostatnie, czyli faktycznie wymyślenie na nowo demokracji, która w starej formie się już zużyła i wynaturzyła (wszędzie, nie tylko w Polsce), jest chyba najważniejszym wyzwaniem na przyszłość.

sobota, 8 lipca 2017

Sondaże inaczej

Znów będzie o sondażach. I także tym razem inaczej, niż się to przewala w popularnych postach i newsach. A w tychże przewijało się przez jakiś czas to samo - och, nareszcie Polacy zrozumieli, jaki ten PiS jest beznadziejny (bo Unia, bo Tusk, bo Misiewicz, bo Macierewicz i tak dalej), Platforma odrobiła straty i niedługo wszystko znów będzie super. Szczęście odmalowało się na obliczu przewodniczącego Schetyny, który już witał się z gąską, a pożegnał z imigrantami. Chwila błogostanu trwała krótko i już niedługo potem "PiS odrabiał straty" i "powiększał dystans do opozycji".

A teraz sprowadzamy to wszystko na ziemię i zapominamy o oklepanych banałach. Tak, jak dotychczas, opieram się na sondażach z jednego ośrodka (IBRiS), który pokazuje w mej opinii najbardziej stabilne i wiarygodne dane, ale też z tego powodu, żeby nie mieszać wyników z różnych agencji, stosujących odmienne metody. Wykorzystałem 73 sondaże wykonanych między sierpniem 2014 a czerwcem 2017 r. (źródło danych: sondaże.eu), nad którymi potem odprawiłem trochę analitycznego czary-mary (jak kto chce wiedzieć co, to opiszę, ale tu nie chcę, bo tekst na blogu to nie artykuł naukowy). W każdym razie patrząc na dłuższą perspektywę, to widać więcej sensownych rzeczy, niż w pojedynczym sondażu, dającym nadzieję na tak wyczekiwany upadek pisowskiej hordy.

Zacznę od pokazania dłuższej historii, żeby móc sobie wyrobić właściwie spojrzenie na to, co jest faktycznie wzrostem, a co spadkiem poparcia. Poniższe wykresy przedstawiają poparcie dla różnych ugrupowań począwszy od 2014 r., od końcówki premierostwa Tuska do obecnego momentu. Trochę się to majtało w różne strony, opiszę więc kilka charakterystycznych punktów na tym obrazie (linia przerywana pokazuje odsetek ludzi niezdecydowanych).

1. Końcówka rządu Tuska, na rok przed wyborami, to niezbyt dobre notowania PO, grubo poniżej PiS (24.1% do 33.7%). Wpływ na to miała przede wszystkim tzw. afera podsłuchowa, czyli niby afera, bo żadnej właściwie nie było, o ile nie nazwać zbrodnią zjedzenia ośmiorniczek przez Sikorskiego (smacznego). W każdym razie ludziska usłyszeli z prawicowych szczekaczek słowo "afera" i to wystarczyło. PO sobie jednak z tym problemem poradziła - Tusk został wyeksportowany do Brukseli, a na jego miejsce weszła Kopacz. Pod jej przywództwem wykonany został tzw. "zwrot w lewo", bynajmniej nie z powodu faktycznej ewolucji poglądów w Platformie, ale z powodów jak najbardziej kunktatorskich. Żeby poprawić sobie notowania PO musiała komuś coś podebrać - z PiS jej się nie udawało, z PSL była w koalicji, do skonsumowania zostało więc tylko SLD oraz Twój Ruch Palikota. I tak PO odegrało dość skutecznie teatrzyk z in vitro czy konwencją antyprzemocową - na początku 2015 r. PO ma już 37%, a PiS dalej swoje 32.8%. Jest pięknie, jest cudnie, tak że nawet Komorowski robi zlewkę z kampanii prezydenckiej, bo przegrać mógłby tylko wtedy, "gdyby pijany przejechał zakonnicę w ciąży".

2. Wybory prezydenckie w maju 2015 r. przynoszą demolkę pozycji PO. Pojawienie się Kukiza daje upust frustracji wśród części wyborców, którzy mieli dość dotychczasowych partii rządzących (PO, PSL) oraz groteskowej kandydatki SLD na prezydenta (Magdaleny Ogórek), a nie chcieli głosować na PiS. Kukiz zbiera w ten sposób 21.3% poparcia, a że pozycja PiS nadal się nie zmienia, to doprowadza w ten sposób do klęski Komorowskiego i PO.

3. Zaraz potem rozpoczyna sie kampania wyborcza do sejmu. Kukiz okazuje się nie mieć niczego do zaoferowania poza własną osobą, poparcie dla niego więc szybko wyparowuje do poziomu kilku procent. SLD otrząsa się po eksperymencie z Ogórek i ogłasza powstanie Zjednoczonej Lewicy. Pozostali zawiedzeni wyborcy Kukiza, po tym, jak już wcześniej "zdradzili" Platformę, to już do niej nie wracają, ale przenoszą swoje poparcie na zwycięski PiS, który osiąga rekordowy poziom 40.5%. Kolejnym ciosem dla PO staje się powstanie Nowoczesnej.

O tym, co się działo tuż przed wyborami, pisałem we wcześniejszym tekście - PiS zaczął powoli słabnąć, ale do dnia głosowania "dowiózł" jeszcze wystarczająco dużo poparcia (37.6%). Rozdrobnienie głosów na kilka partii oraz wyrzucenie z sejmu SLD dało mu też dodatkową, wysoką premię za wygraną.

4. Pod koniec 2015 r., zaraz po wyborach, kiedy PiS pokazał już swoje rzeczywiste oblicze, a nie te z kampanii wyborczej (konflikt z Trybunałem Konstytucyjnym, ułaskawienie Kamińskiego, nocne głosowania), szybko spadł do poziomu 27.3% (to najniższy, jak dotąd, z notowanych poziomów). Podobnie tracą ugrupowania naznaczone klęską wyborczą czy pogrążone w wewnętrznym konflikcie (PO, PSL, SLD). Wszystkich "rozbitków" zbiera Nowoczesna, której lider (Ryszard Petru), jest wówczas wszechobecny w mediach (oczywiście, niekontrolowanych przez PiS). W tym momencie Nowoczesna uzyskuje swoje rekordowe poparcie (30.9%), na chwilę wybijając się ponad PiS.

Rok 2016 przynosi już większą stabilizację. Na pierwszy rzut oka niby wszyscy zwalczają PiS, a tak naprawdę to jedynie partie opozycyjne walczą między sobą o to, która z nich jest tą "opozycją prawdziwą i jedyną". PO zalicza wówczas swoje dno (11.9%). Sukces Petru, podobnie jak wcześniej Kukiza, również okazuje się być krótkotrwałym fajerwerkiem. Starzy towarzysze, związani z Millerem, utrzymują w partii władzę, SLD nic nowego nie ma więc do zaoferowania. Pozostałe partie, jak Razem czy kolejna odsłona Korwina, pozostają na marginesie notowań. Nad tym wszystkim niepodzielnie góruje PiS, którego wojenki opozycji w ogóle nie ruszają.

5. Pod koniec 2016 r. PiS wywołuje kolejny konflikt w sejmie, na którym początkowo znów traci na rzecz Nowoczesnej. Jednakże utrata dotacji z budżetu, wpadki Petru, "rozwiązanie" konfliktu przez PiS i PO, oraz przejście do PO posłów Nowoczesnej powodują gwałtowne załamanie się poparcia dla niej. Na tym upadku najwięcej korzysta PO, która przejmuje jej wyborców. Po kolejnym idiotycznym wybryku, tym razem w parlamencie europejskim w kwestii kobiet, ze sceny znika też Korwin, a "masę upadłościową" po nim zbiera Kukiz.

I tu trzeba podkreślić - wzrost poparcia dla PO nie oznacza większego spadku notowań PiS. PO urosła głównie dzięki rozparcelowaniu Nowoczesnej. W euforii po pobiciu Petru, Schetyna widocznie miał jeszcze ochotę dobrać się do Kukiza, i stąd te jego niby zaskakujące wypowiedzi dotyczące imigrantów. Jest to jednak przejaw typowego podejścia PO do polityki - mówić coś, żeby się przymilić, a nie dlatego, że się faktycznie coś chce zrobić. Jak nie in vitro, to imigranci.

Oczywiście, nie wiem, co dalej, za 2 lata wszystko może się wywrócić. Na razie jednak nie widzę niczego, co mogłoby zagrozić PiS i nadal uważam, że są spore szanse na to, że porządzi jeszcze jedną kadencję. Może być ciekawie po wyborach samorządowych, w których Nowoczesna i Kukiz mogą sporo stracić - oba te ugrupowania zdobywały swoją popularność poprzez występy medialne, opierają się więc głównie na popularności swoich liderów, ale za to nie mają właściwie żadnego sensownego zaplecza, które najbardziej się w liczy w tego typu wyborach (odwrotna sytuacja jest w PSL, którego liczne zastępy zawsze sporo zyskują w samorządach). Nadal też nie jest to czas dla lewicy - SLD jest już impotentem politycznym, Razem jeszcze musi urosnąć, a na to potrzeba kolejnych paru lat.

Nagłe zwroty są oczywiście jak najbardziej możliwe, ale dopóki nie zobaczę poparcia dla PiS poniżej 27% (co wg mnie stanowi tzw. "żelazny elektorat" tej partii), to stwierdzenia o rychłym upadku tejże formacji są jedynie odzwierciedleniem myślenia życzeniowego jej przeciwników.