piątek, 30 października 2015

Gry nie do końca niepoważne

Dziś będzie trochę lżej, niż dotychczas - bo o grach - ale może tylko pozornie...

Swego czasu wymyślono pewną grę, zwaną dylematem więźnia (prisoner's dilemma). Wyobraźmy sobie, że po dokonaniu przestępstwa wraz ze wspólnikiem znaleźliście się w areszcie, każdy z was w oddzielnej celi. Szczęśliwie, nie ma twardych dowodów na udział w przestępstwie, więc każdemu grozi tylko po 1 roku więzienia. Wtedy jednak pojawia się prokurator i składa propozycję, że jeśli pójdziesz na ugodę i obciążysz wspólnika, to on dostanie 5 lat więzienia, a ciebie potraktują łagodniej i otrzymasz tylko 6 miesięcy. Wygląda nieźle, tylko prokurator złożył tę samą propozycję twemu wspólnikowi. Jeśli i on cię zdradzi, wtedy każde z was dostanie po 5 lat.

Można to zapisać w formie takiej tabelki - po lewej, ile lat więzienia dostanie wspólnik, po prawej, ile dostaniesz ty, w zależności od tego, czy będziecie stawiali na współpracę czy zdradę wspólnika.


Teraz - co wybrać? Opłacałoby się zdradzić wspólnika, ale jeśli i on to zrobi, to dużo stracimy. To może lepiej współpracować?  Tyle, że wtedy może i tak się to źle skończyć, jeśli druga strona nie będzie chciała tej współpracy...

W latach 80-tych Robert Axelrod posłużył się tą grą dla wyjaśnienia, dlaczego ludzie - będąc, jak to każde zwierzę, istotami samolubnymi - jednak wykazują się altruizmem i współpracują ze sobą, zamiast po prostu dać sobie maczugami po łbie. Rozbudował nieco powyższą grę - tj. każda para graczy miała dokonywać decyzji 10 razy z rzędu, czyli po pierwszej rundzie gracze już wiedzieliby, jakie były wcześniejsze decyzje przeciwnika/wspólnika. Każdy z graczy miał stosować określoną, wcześniej przygotowaną strategię gry. W ten sposób powstały np. skrajne strategie Stalina ("zawsze zdradzaj") czy Gandhiego ("zawsze współpracuj"), obok bardzo złożonych innych strategii. Okazało się jednak, że bezkonkurencyjna i dająca najlepsze wyniki jest tzw. strategia tit for tat (na polski można przetłumaczyć jako "wet za wet" czy wręcz "oko za oko"). Polegała ona po prostu na tym, że w pierwszej rundzie należy zawsze współpracować, a od drugiej rundy powtarza się ruch przeciwnika z poprzedniej rundy. Co to wszystko oznacza (w kontekście społecznym, kulturowym, ekonomicznym, politycznym, biologicznym itd.)?

Strategia TFT bardzo dobrze odzwierciedla stosunki międzyludzkie i to, dlaczego ludzie, pomimo bycia samolubnymi, ze sobą współpracują. Kiedy spotykasz kogoś pierwszy raz, nie wiesz, czego się spodziewać - czy druga osoba okaże się wrogiem, czy przyjacielem. Podejmujesz więc ryzyko nawiązania przyjaznych relacji. Jeśli druga osoba okaże się być OK, obie strony na tym skorzystają - i przy kolejnych spotkaniach jest spora szansa, że ta współpraca będzie kontynuowana. Jeśli jednak druga osoba okaże się mieć charakter paskudny i cię oszuka, to następnym razem odpłacisz jej tym samym. To działa na poziomie społeczeństwa - jednostki aspołeczne z upływem czasu stają się izolowane od reszty ludzi, gdyż nikt nie chce mieć z nimi do czynienia. Oczywiście, mają szansę na "powrót", jeśli zmienią swoje postępowanie.

Ten przykład z grą pokazuje też, jak ważne jest zaufanie w relacjach społecznych. Im częściej wchodzimy w relacje z ludźmi, tym lepiej ich znamy, więcej naszych działań opiera się na związkach nieformalnych, możemy funkcjonować efektywniej, niż gdybyśmy traktowali wszystkich jak (potencjalnych) wrogów, gdyż boimy się stracić na tym, że wyjdziemy na frajerów.

Neguje to też częste założenie ekonomistów i prymitywniejszych odmian niby-liberałów, że wystarczy "maksymalizować" korzyści jednostek, a w sumie osiągnie się najlepszy skutek dla całego społeczeństwa. Jak widać, jest to nieprawda - trzeba co nieco poświęcić jako jednostka i zaryzykować nawiązanie relacji z innymi ludźmi, by móc właśnie jako wspólnota osiągnąć najlepsze rezultaty (co wcale nie oznacza, że należy wpadać w drugą skrajność i całkowicie rezygnować z indywidualnych dążeń).

wtorek, 27 października 2015

Po wyborach

Lud się wypowiedział, jest po wyborach, wyniki znane. Czas na komentarze domorosłych ekspertów amatorów, do których zaliczyć można też mą nieskromną osobę - komentuję więc.

Wygrał PiS. Ojej, tragedia i zaskoczenie. To, że wygra i będzie rządził, wiadomo było od maja, kiedy prezydentem został Duda Pacynkiewicz. Można było się co najwyżej zastanawiać, ilu posłów będzie miał PiS i czy sobie kogoś dokooptuje na koalicjanta. Będzie rządził samodzielnie i bardzo dobrze, nie będzie wymówek, że koalicjant (czy prezydent) na coś nie pozwala. Jak ktoś myślał, że zdarzy się cud i powstanie jakaś Wielka Koalicja Antypisowa, to znaczy, że ma coś nie tak z głową. Na co, po co komu Antypis? Jak prezydentem zostaje pisowiec, jak w sondażach (mniej lub bardziej dokładnych, jak to statystyki, ale pokazujących ogólną tendencję) wygrywa PiS, to inne rządy nie mają sensu. Oddajemy stery władzy w ręce pisowskie, czy się to nam podoba, czy nie, a potem rozliczamy. I tutaj dopiero można zacząć się poważnie zastanawiać, co dalej. Ogólnie widzę 3 możliwe ścieżki przed PiS:

A) Droga Twardego Pisiora, czyli PiS zrealizuje obietnice wyborcze swoje i prezydenta - to będzie źle dla Polski, a w konsekwencji źle dla PiSu
B) Droga Ciepłej Kluchy (aka Droga Platformera), czyli PiS zapomina, co mówił i wykonuje ruchy pozorne - to będzie źle dla Polski i prędzej czy później też źle dla PiSu
C) Droga Prawa i Sprawiedliwości, czyli Maska PiSu z wyborów staje się jego nową Twarzą, reformuje się wewnętrznie, a w konsekwencji zaczyna dobrze rządzić - dobrze dla Polski, a pewnie źle dla PiS, który traci swój elektorat
Podsumowując wszystkie opcje - PiS ma przechlapane. Chyba, że poszuka jakiegoś innego wyjścia, przyszłość jest otwarta i wszystko jest możliwe. Co się przy okazji stanie z Polską? Nie wiem, ale pewnie będzie interesująco. I wg mnie są spore szanse na to, że wbrew oczekiwaniom i życzeniom krytyków PiS, będą rządzić jeszcze 8 lat.

Przegrała PO. Cóż. Nie jest to chyba zaskoczeniem dla nikogo, poza samą PO. Czy Platforma ma przyszłość? Może, jak na jej czele stanie ktoś formatu Radka Sikorskiego (jedyny, obok Rostowskiego, człowiek Platformy, jakiego szanuję). Ale jak się rozsypie, to krzyżyk jej na drogę.

Nowoczesna. Z Nowoczesnej jedyne, co mnie interesuje, to kto ją finansuje. Ugrupowanie znikąd, zapewne bez struktur, które buduje się miesiącami co najmniej, wyskakuje z haszczy niczym Zając Poziomka, dziennikarze lecą stadami i medialnie Petru jest wszędzie. Poza widocznymi koneksjami jest to też kupa kasy, i to nie z budżetu państwa. Ktoś ją wyłożył. Jestem ciekaw, kto. Obstawiam różne korpo, urażone na PO za reformę OFE.

Kukiz. Kometa wyborcza, przeleci przez Sejm, jak wcześniej Samoobrona, LPR czy Twój Ruch Palikota. Najlepszy sposób na pozbycie się oszołomów z polityki, to wpuścić ich raz do Sejmu, więc dobrze się wpasują do tego mizernego parlamentu. Jedyne, na czym wypłynęli, to niechęć do PO-PiS i Komorowskiego. PO i Komorowskiego już nie ma, więc ich racja bytu mocno się skurczyła. Mogą już tylko narobić medialnego syfu, wtedy stracą w sondażach, rozpadną się, rozlezą po innych partiach, i zapewne część trafi do PiS czy do PSL.

Niezatapialny PSL. Biedacy, PiS nie będzie potrzebował koalicjanta, więc będą musieli się zadowolić samorządowymi stołkami. 4 chude lata przed nimi i nie wiadomo, czy będzie lepiej, biorąc pod uwagę przewagę PiS na wsi.

Korwin. Właściwie to mógł się dostać, byłaby taka sama katastrofa, jak w przypadku Kukiza, od którego niewiele się różni. Ale jak go nie ma, to niech sobie nie będzie.

SLD wymieszane z Twoim Ruchem, czyli "Zjednoczona Lewica". Największy sukces tych wyborów. Wywalenie peerelowskich geriatryków z Sejmu może w końcu pozwoli wbić kołek w tego zombiaka i zakopać go na dobre, tak by straszył już tylko w opowieściach. Wprawdzie będą jeszcze mieli kroplówkę z budżetu, ale mają też już silniejszą konkurencję na następne wybory. Lewica poza Sejmem to zdecydowanie anomalia polityczna, więc ktoś musi wrócić. Oby nie SLD.

Razem. Spory sukces, choć apetyt był na więcej. Partia powstała z niczego, bez pieniędzy, podobnie do Kukiza na fali wkurzenia, ale za to z pozytywnym przekazem. Ignorowana przez media aż do czasu debaty, która dopiero pozwoliła wskoczyć na poziom 3% zapewniający finansowanie z budżetu państwa.

Pojedynek na lewicy między ZLewem a Razem zakończył się remisem, co daje lepszy prognostyk na przyszłość dla Razem z dwu powodów. Po pierwsze, Razem osiągnęła podobny wynik nie mając takich środków, jakimi dysponował ZLew, jest więc efektywniejsza. Po drugie, na ZLew głosowali głównie ludzie starzy, na Razem - młodzież. Nie te wybory, to następne.

Ogólnie na wynik tych wyborów nałożyły się pewne długookresowe tendencje, które od jakiegoś czasu obserwuję, ale to już temat na kiedy indziej.

A że mamy już Nową Rzeczpospolitą, to kończę jak należy, czyli - będzie dobrze, alleluja i do przodu!

piątek, 23 października 2015

Top 10 lewaków

Ze względu na to, że słowo "lewak" nadal jest ulubioną niby-oblegą w Polsce, postanowiłem przygotować listę 10 największych lewaków w historii, żeby wiadomo było, kim taki dokładnie ten lewak jest.

1. Wespazjan - po objęciu władzy cesarskiej w Rzymie po niekoniecznie lubianym Neronie, Wespazjan zaczął robić porządki w imperium. W tym celu oczywiście potrzebował pieniędzy - by je zdobyć wprowadził nowy podatek za korzystanie z publicznych toalet. Gdy jego syn zwrócił mu uwagę, że to nie godzi się pobierać opłatę od takich rzeczy, Wespazjan podetknął mu monetę po nos i powiedział "pieniądz nie śmierdzi". Wespazjana można uznać za prekursora podatku akcyzowego, o którym powszechnie wiadomo, że śmierdzi na kilometr.

2. Henryk VIII - król angielski, znany głównie z oryginalnego podejścia do rozwodów i wymiany małżonek. Kiedy Kościół i papież nie za bardzo mieli ochotę pozwolić mu na tego rodzaju ekscesy, zamiast dostosować się do zasad wiary, ogłosił się sam głową Kościoła angielskiego, co niewątpliwie zapewniło mu automatyczne rozgrzeszenie ze ścinania głów i otworzyło drogę do nieba bram.

3. Zygmunt August - ostatni król polski z dynastii Jagiellonów. Nie bardzo mu wyszło płodzenie potomka (umyślił sobie jeszcze po drodze żenić się z miłości, zamiast poświęcić się dla ojczyzny), doprowadził więc do Unii Lubelskiej, w wyniku której nie tylko wprowadzono ohydną demokrację, ale do tego jeszcze wspólną walutę na sfederalizowanym obszarze. Na szczęście Rosjanie zrobili z tym porządek.

4. Oliver Cromwell - purytanin, niby taki konserwatysta, a mimo to za jego rządów uchwalono tzw. Akty Nawigacyjne, zapewniające monopol na handel z Anglią samej Anglii. Dzięki temu wypchnięto z rynku angielskiego Holendrów oraz znacznie rozbudowano Royal Navy. Nie wiadomo czemu, ale ten lewacki protekcjonizm doprowadził do zbudowania największego imperium w historii.

5. Otto von Bismarck - bezwzględny kanclerz Germanii, twórca teutońskiej potęgi w XIX i XX wieku. Miał jednakże przy tym jakiś dziwny wybryk mentalny, wprowadzając w Niemczech obowiązkowe ubezpieczenia społeczne. Przez to od 150 lat Niemcy upadają pod ciężarem swego socjalu.

6. Meiji - XIX-wieczny cesarz, który sprowadził do Japonii z Europy zachodnią zarazę, niszcząc tradycyjne wartości i kulturę swego kraju. Przez niego samuraje musieli ściąć włosy, założyli garnitury, a Japonia stała się potęgą gospodarczą. Gdyby żył odpowiednio długo, to pewnie sprowadziłby jeszcze euro i gender.

7. Józef Piłsudski - lider Polskiej Partii Socjalistycznej i szef jej komórki terrorystycznej (Organizacja Bojowa). Jakimś cudem (nad Wisłą) udało mu się doprowadzić do niepodległości Polski. Jednakże jego faktyczny brak talentów oraz niemrawo skrywane ciągoty ateistyczno-komunistyczne zostały przejrzane przez Kościół i odmówiono mu pochówku na Wawelu, zarezerwowanego tylko dla prawdziwych patriotów.

8. Dwight Eisenhower - amerykański generał i prezydent (z Partii Republikańskiej), twardo stawiający się komuchom (Iron Ike) i tolerujący polowanie na czarownice w wykonaniu senatora McCarthy'ego. Nie ustrzegł się jednak lewackiej choroby i wprowadził 92% stawkę podatku dla osób najzamożniejszych, dzięki czemu, jak wiadomo, USA stało się szybko krajem w ruinie.

9. Park Chung-hee - generał, w wyniku zamachu stanu w latach 60-tych został prezydentem Korei Południowej. W wyniku realizacji zarządzonych przez niego kolejnych planów 5-letnich budowy kapitalizmu, wskazujących ewidentnie na to, że chodził na sznurku komunistów z Korei Północnej, gospodarka Korei Południowej stała się jedną z najbardziej dynamicznie rozwijających się na świecie. Tylko patrzeć, aż ukryta, uwłaszczona nomenklatura zainstalowana przez Parka się ujawni i odda Południe w ręce Północy.

10. Gandalf - stary komuch, miłośnik małych chłopców, zwanych dla niepoznaki hobbitami, wichrzyciel z Międzyrasówki, agitujący za powszechną rewolucją uciskanych mas przeciw kapitalistycznemu Mordorowi na Domaniewskiej.

I wszystko jest już jasne.

czwartek, 22 października 2015

Dygresja o progresji

O podatkach można by pisać dużo, ale dziś zajmę się tylko tym, jakie są uzasadnienia tego, czy podatki powinny być progresywne czy liniowe. Ogólnie argumenty można podzielić na dwie kategorie - moralne i merytoryczne. Często jedne są mylone z drugimi, ale tutaj chciałbym je bardzo wyraźnie rozdzielić. To, co bowiem jest uważane za moralnie słuszne, niekoniecznie jest efektywne.

Ogólnie w sprawie podatków dochodowych, pomijając różnorakie szczegóły, istnieją dwa zasadnicze stanowiska - pierwsze, że stawki podatkowe dla wszystkich powinny być jednakowe (liniowe), drugie, że stawki podatkowe powinny być coraz wyższe, im wyższe się dochody uzyskuje (progresywne).

Argument moralny za liniowością, pomimo różnych sformułowań, sprowadza się do jednego - wszyscy powinni być traktowani równo, nie powinno więc się żądać więcej od kogoś, tylko dlatego, że zarabia więcej (nie należy "karać" za zaradność). Z tą zaradnością bywa różnie, ale OK, przyjmujemy argument, że wszyscy powinni być traktowani tak samo - jest to w końcu fundament demokracji.

Argumenty merytoryczne za liniowością są właściwie dwa. Pierwszy, że im wyższe stawki podatku, tym ludzie są bardziej skłonni unikać ich płacenia - choć to samo można powiedzieć przy wysokich podatkach liniowych, to jednak zazwyczaj używa się tego do obrony niższych stawek dla ludzi zamożnych (czyli zrównanych z poziomem najniższym). Drugi argument jest taki, że im ludzie zamożniejsi mają niższe podatki, tym więcej inwestują i dzięki temu gospodarka się rozwija.

Argument moralny za progresją jest taki, że sprawiedliwość społeczna, konieczność pomocy ludziom najbardziej potrzebującym wymaga redystrybucji części dochodu od najzamożniejszych do najuboższych. Jest to jakieś odbicie chociażby wartości religijnych (wspieranie ubogich jest mocno akcentowane zarówno w chrześcijaństwie, jak i choćby islamie). Tutaj można się jednak zastanowić, czy to wspomaganie nie powinno być dobrowolne, a nie wymuszone.

Argument merytoryczny za progresją jest taki, że dzięki redystrybucji dochodów zwiększa się konsumpcja wśród osób najniżej uposażonych, co przekłada się na wzrost popytu na produkcję, to z kolei prowadzi do wzrostu PKB, wzrost PKB do wzrostu dochodów wszystkich, w tym ludzi zamożnych. Tego efektu nie ma przy samym wzroście dochodów u osób zamożnych, gdyż te i tak konsumują już tyle, ile chcą - nie będzie więc wzrostu popytu, produkcji, PKB itd. Inny argument jest taki, że ludzie zamożni w większym stopniu korzystają z usług i infrastruktury państwa, powinni więc więcej na jej utrzymanie łożyć.

Teraz rozstrzygnięcie - moje prywatne, oczywiście. Gdyby było jakieś obiektywne, to pewnie by nie było tylu dyskusji. Formułki typu sprawiedliwość społeczna do mnie nie przemawiają. Są to tak wielkie ogólniki, że istnieje ryzyko, że pod to można podciągnąć wszystko. Używali ich komuniści, by usprawiedliwiać swój gospodarczy bandytyzm. Jeśli ktoś chce wspierać współbliźnich, proszę bardzo, ale niech robi to na swój rachunek. Bardziej do mnie przemawia argument równego traktowania i pod tym względem podatek liniowy wydaje się stać moralnie wyżej.

Jeśli chodzi o merytorykę, to niestety jest dokładnie odwrotnie. Zostało to już udowodnione wielokrotnie, na podstawie realnych danych, że podatki progresywne sprzyjają wzrostowi gospodarczemu. Tak było m.in. w USA, w okresie tzw. "złotego wieku kapitalizmu" lat 50-tych i 60-tych, gdy górna stawka podatku dla osób najzamożniejszych wynosiła 92% (!). Wówczas też dochody osób najzamożniejszych rosły szybciej, niż w okresie od lat 80-tych, po spłaszczeniu progresji podatkowej. Twierdzenia przeciwne są oparte jedynie na teoretycznych modelach, które okazały się nie mieć żadnego odzwierciedlenia w rzeczywistości, a miały jedynie niby merytorycznie podeprzeć argumentację moralną. Obecnie liniowe stawki podatku ma m.in. Rosja i Mongolia, trudno je jednak uznać za wzór rozwoju kapitalistycznego. Także twierdzenia, że przy niskich stawkach nie będzie unikania podatków oraz wyższe dochody zapewnią inwestycje, są nieprawdziwe. Podatków unika się przy każdej stawce i w każdych okolicznościach - nikt ich nie lubi płacić, więc jak może, to nie płaci. Także wyższe dochody osób zamożnych nie przekładają się automatycznie na wzrost inwestycji - po co mają inwestować, skoro konsumpcja pozostaje na niezmiennym poziomie i nie ma sensu zwiększać zdolności wytwórczych?

Tu właśnie mamy zasadniczy problem - która argumentacja jest ważniejsza, moralna czy merytoryczna? Dla części ważniejsza jest moralność, bez względu na okoliczności, dla innych - efektywność i trzymanie się realiów. Trzeba by coś wybrać i ewentualnie zmienić drugą stronę - i tu uważam, że o ile z rzeczywistością ciężko się walczy i raczej merytoryki nie oszukamy, to moralność jest jednak wytworem kultury, a ta ciągle się zmienia (nawet, jeśli powoli). Jakiś czas temu czytałem powieść Zoli osadzonej w XIX-wiecznym Paryżu, gdzie było opisane, jak to kobiety nocujące w hotelu albo spacerujące po ulicy bez towarzystwa mężczyzny, były automatycznie uznawane za prostytutki i wyłapywane przez policję. Taka była wówczas moralność - współcześnie możemy się tylko dziwić. Zasady moralne nie są niezmienne - kobiety zaczęły być potrzebne w fabrykach, to i trzeba było zaakceptować ich autonomię i prawa równe z mężczyznami. To samo z czasem może stać się z podatkami progresywnymi. W dłuższym okresie czasu one się opłacają wszystkim. Pewnie, to boli, gdy się ciężko haruje, a w zamian za to masz oddać więcej, niż ci, którzy wykonują niżej opłacaną pracę. Ale to inwestycja. Dzięki temu dochody mogą rosnąć szybciej, więc te podatki się zwrócą. I z czasem nasze zasady moralne może też ulegną modyfikacji (jak, nie wiem, ale to możliwe), i znajdzie się takie kulturowe uzasadnienie nierównego opodatkowania.

Innym rozwiązaniem jest też konfigurowanie różnych rodzajów podatków tak, by dawały ten sam efekt redystrybucyjny bez progresji. Czyli mógłby istnieć podatek liniowy od dochodów, ale przy mocno zróżnicowanych stawkach VAT - np. zerowych na podstawowe produkty, jak żywność czy ubrania, a bardzo wysokich na produkty luksusowe, kupowane tylko przez najzamożniejszych. Jest to jakaś opcja, która mi na razie wydaje się kusząca (nie zgłębiałem mocno tego tematu, więc nie chcę się ostatecznie deklarować za czy przeciw), ale w tej chwili jest nie do wprowadzenia ze względu na ograniczenia nakładane na stawki VAT przez regulacje unijne. Zostaje więc na razie niestety tylko ta brzydka progresja.

Korwin - Pajacyk Polski

Przyznam, że poniższą notkę piszę z niechęcią, bo Korwina nie znoszę. Nie za poglądy, które są mi zupełnie obce, ale każdy ma do nich prawo, ale za zwykłe chamstwo, wśród większości jego popleczników widoczne jeszcze bardziej. Dyskutowanie z Korwinem także nie ma żadnego sensu, gdyż jest to albo dogmatyk, z którym rozmawiać się nie da, albo cynik, mówiący to, co da mu jako taką popularność, więc tu dyskusja także mija się z celem.

Z korwinistami bywa już nieco inaczej i wielu z tych, z którymi miałem od czynienia, to albo fanatycy, albo idioci, a często jedno i drugie. Znam powiedzenie "nie dyskutuj z idiotą, bo sprowadzi cię do swego poziomu i pokona doświadczeniem". I wiem, że idioty do niczego się nie przekona, bo idiota do używania rozumu z założenia zdolny nie jest. Spotkałem się też z tym, że część z nich nawet jest dumna ze swej ignorancji. Ci są straceni - jeśli nawet porzucą głupie poglądy Korwina, zastąpią je innymi bzdurami.

W ten sposób od wielu lat ludzie rozumni ignorują kretyńskie poglądy, nie chcąc się zniżać do dyskusji na niskim poziomie. I uważam to za błąd, gdyż poglądy głupie, które nie są piętnowane, mają brzydką tendencję do rozpleniania się. Trudno więc, przełamuję swą niechęć i zaczynam się babrać w programie Jego Królewskiej Mości.

1. "Dystansowanie się od zaleceń UE, jak gender i euro." (...) Nie wszyscy muszą znać się na prawie europejskim (sam otarłem się o nie przypadkiem), ale Korwin jako poseł do parlamentu europejskiego powinien to wiedzieć, że w sprawach kulturowych i obyczajowych prawo unijne nie ma nic do powiedzenia, gdyż wyższość ma prawo lokalne. Tyle. Niezależnie więc, co te "gender" znaczy, UE nic nie narzuca, bo nie może. Jeśli chodzi o euro, to jest inna sprawa. Przyjęcie euro (w terminie nieokreślonym) jest warunkiem wstąpienia do UE dla każdego nowego członka, w tym Polski. Jesteśmy zobowiązani i już. Sami tylko ustalamy termin. Na razie jest powszechna zgoda, że termin ten powinien być odległy ze względu na wady konstrukcyjne wspólnej waluty (które najmocniej odczuła Grecja). Gdy i jeśli te wady zostaną usunięte, można zacząć o euro myśleć. Ale odrzucać dla samego odrzucania, bo tak? Wspólna waluta ma swoje zalety, więc należy być dalekim od dogmatyzmu i raczej kalkulować wszystkie za i przeciw, a potem podejmować decyzję.

2. "Zmniejszenie liczby posłów do 120, senatorów do 32, spotkania raz na rok, by ustalić wysokość podatków. Ustawy przygotowuje 11 ludzi z Rady Stanu. Rząd złożony z 6 ministerstw. Radykalna redukcja biurokracji. Deregulacja wszystkich zawodów." Tak, ja też nie lubię części nierobów i tępaków z Wiejskiej. Nie wszystkich, bo są wśród nich też ludzie mniej lub bardziej ogarnięci. Ktoś ich jednak wybiera. Ktoś się zastanawia nad wybraniem tego, a nie innego człowieka. 460 posłów i 100 senatorów jest - trzeba to z bólem przyznać - reprezentacją obywateli takich, jacy oni sami są. Nikt nikomu pistoletu do głowy nie przystawia i nie każe głosować na kretynów. Nie udawajmy więc, że obywatele są ogólnie fajni, tylko reprezentanci są be. Zmniejszenie ich liczby do 120, 32 czy jakiejkolwiek innej liczby nic nie zmieni. Nadal będą to reprezentanci Tych Samych obywateli. A ustawy przygotowywane przez 11 ludzi? W tej chwili ustawy mogą przygotowywać posłowie, rząd, prezydent i nawet obywatele (choć raczej nieskutecznie, ze względu na faktyczną blokadę w tej kwestii ze strony naszych reprezentantów). Część tego jest pod publiczkę i zbędna, ale w większości są to rzeczy trywialne, techniczne, dostosowania i upgrade'y, nie pokazywane w telewizorni. 460 posłów się z tym słabo wyrabia, to 11 się wyrobi? Nie wyrobi. Nawet, jak założymy, że ustaw będzie mniej, bo oczywiście w państwie korwinowskim prawo będzie proste. Ponadto 11 osób decydujących o porządku prawnym w Polsce to, powiedzmy sobie szczerze, żadna demokracja, tylko stanowienie prawa przez komitet centralny. Te same argumenty dotyczą rządu złożonego z 6 ministerstw.

Radykalna redukcja biurokracji - oczywiście, urzędnik jest zły, bo jest urzędnikiem, to przecież jasne jak słońce. Nie wymaga to udowadniania, jak i to, że Ziemia jest płaska - każdy to widzi. Pewnie są specjalne konkursy na stanowiska w administracji publicznej, w których bada się, czy aby na pewno kandydat jest wystarczająco niekompetentny i ma wredny charakter. Innych się nie przyjmuje. Bzdura zupełna. W administracji publicznej pracują ludzie tacy samy, jak gdzie indziej - mniej i bardziej rozgarnięci, mniej lub bardziej sympatyczni. I nie ma magicznej liczby wskazującej na idealny poziom zatrudnienia w administracji. Jedynym rozsądnym podejściem jest zatrudnienie tylu, by byli w stanie sprawnie wykonywać swoją pracę. A że administracja się rozrasta, to samo w sobie nie jest nic złego. Ci, którzy znają dane, wiedzą zresztą, że rozrasta się administracja samorządowa, na szczeblu centralnym jest taka sama lub się zmniejsza (ogólnie polecam używanie Wujka Gógla dla szybkiego zdobywania wiedzy, to nie boli). Ważne, by urzędnicy byli produktywni. O skomplikowaniu zarządzaniu państwem pisałem już gdzie indziej, w tekście o podatkach, nie będę się więc powtarzał.

3. "Losowanie sędziów, sądy kapturowe dla sędziów. Przywrócenie kary śmierci. Wprowadzenie prywatnej prokuratury". To ma podobno ograniczyć korupcję. Realizm w tych postulatach jest zerowy. Losowanie - kto będzie losował? To inna forma znanego pytania - kto będzie pilnował pilnujących? Sądy kapturowe - to samo. Będą anonimowi supersędziowe, którzy będą sądzić zwykłych sędziów? Prywatna prokuratura to już mnie kompletnie rozwaliła. Prywatny prokurator będzie się kierował chęcią zysku, więc będzie skarżył o każdą możliwą rzecz, naciągał dowody, produkował je, zrobi wszystko, byleby zarobić. Prawo stanie się środkiem uzyskiwania dochodów, a nie regulowania relacji między ludźmi. To dokładnie tak samo, jak jest przy kontroli biletów - kontrolerzy (prywatni, dostający określoną kasę za "skuteczność") przyczepią się do wszystkiego i bez względu na okoliczności wlepią mandat. O ile w przypadku kontrolerów jest to do przyjęcia, bo to tylko działalność marginalna i ściśle zdefiniowana, to gdy chodzi o prokuraturę sprawa jest dokładnie odwrotna. Jeśli chodzi o karę śmierci, to nie będę się wypowiadał, czy lepiej jest ją mieć, czy nie. Na pewno jednak nie jest tak, jak pisze Korwin, że nastąpi wtedy spadek morderstw. Przez większość historii ludzkości kara śmierci była standardowym środkiem karnym (wycofano ją w niektórych krajach dopiero kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu) i jakoś nie wpływało to na liczbę przestępstw.

4. "Zniesienie przymusu ubezpieczeń. Likwidacja podatków dochodowych. Obniżka VAT i akcyzy do minimum w UE. Likwidacja ulg podatkowych. Likwidacja państwowego lecznictwa, szkolnictwa. Prywatyzacja wszystkich firm." Czyli żadnego ZUS, NFZ itd. Można zamiast ubezpieczeń mieć wyższe podatki, na jedno wyjdzie. Postulaty te można jednak podciągnąć pod ogólną kategorię "obniżyć podatki". Dobrze, to teraz policzmy, co Korwin proponuje. Sięgam do projektu budżetu za 2015 r. i mamy tam wpływy na poziomie 297 mld zł z podatków dochodowych, VAT, akcyzy, ceł itd. oraz kolejne 177 mld zł ze składek ubezpieczeniowych. Znosimy ubezpieczenia, odejmujemy podatki dochodowe, minimalizujemy VAT i akcyzę, przez co "uwalniamy" z budżetu 330 mld zł (70% dochodów). Teraz pytanie - jak z budżetu okrojonego do 144 mld zł sfinansować SAME emerytury, których koszt w 2015 ma wynieść 216 mld zł? Pomijamy już takie drobiazgi, jak wojsko, policja, straż pożarna czy utrzymanie i budowę infrastruktury. I nie są to jednorazowe wydatki, ale co roku będą takie, a nawet jeszcze wyższe, bo emerytów będzie przybywać. A co pisze Korwin? "W okresie przejściowym po zniesieniu podatków dochodowych dla podtrzymania systemu emerytalnego może być konieczna nawet LEKKA podwyżka VAT." Jak widać, poczucie realizmu i zdolności matematyczne Korwina opuściły już Ziemię i dotarły w okolice Jowisza.

Ogólnie przeglądając program Korwina widać zasadnicze jego cechy: nienawiść do wszystkiego, co wspólne i publiczne, egotyzm (wręcz społeczny autyzm), chęć cofnięcia historii (z jej wzlotami i upadkami) do co najmniej XVIII wieku, w czasy feudalne. Nie dziwi więc też to, że Korwin fanem demokracji nie jest, zdecydowanie lepiej czułby się w państwie autorytarnym, rządzonym oczywiście przez siebie i swych najbliższych wielbicieli. Może i potrafi wskazać celnie na niektóre wady obecnego systemu politycznego i gospodarczego, ale jego "lekarstwa" są tyle warte, co przystawianie pijawek i upuszczanie krwi.

Nie, dziękuję.

wtorek, 13 października 2015

Kalecki - dług publiczny

Część o długu publicznym będzie właściwie rozszerzeniem poprzedniej notki dotyczącej podatków. Deficyt budżetowy, oprócz tego, że wpływa pozytywnie na zyski przedsiębiorstw, ma jednak swoją mniej przyjemną stronę. By znaleźć środki na sfinansowanie wydatków (G), przekraczających przychody z podatków (T), emitowane są obligacje skarbowe - oczywiście, odpowiednio oprocentowane. Obligacje te stanowią dług publiczny, zaś o stabilności finansowej państwa świadczy zdolność obsługiwania tego długu (a nie jego spłacenie!). Czyli jeśli państwo na bieżąco reguluje swoje zobowiązania (tj. skupuje wystawione wcześniej obligacje i wypłaca związany z tym procent), to znaczy, że jego kondycja jest stabilna. Nie musi mieć to związku z wysokością tego długu - jakkolwiek na pewno tym łatwiej jest go obsługiwać, im jest mniejszy. Dążenie do spłacenia długu, np. poprzez cięcia wydatków i/lub podnoszenie podatków, siłą rzeczy będzie miało zły wpływ na kondycję gospodarki.

W modelu Kaleckiego wygląda to tak:
F - dług publiczny
i% - stopa procentowa obligacji skarbu państwa
DP - tzw. deficyt pierwotny, czyli deficyt skarbu państwa pomniejszony o koszt obsługi długu publicznego
czyli:

DP = D - i% x F

Deficyt pierwotny pokazuje, ile środków ma do dyspozycji rząd, by móc wpływać na gospodarkę (poprzez inwestycje czy transfery socjalne). Problem mamy wtedy, gdy DP < 0 (koszty obsługi długu przeważają nad deficytem budżetowym), gdyż wówczas trzeba ciąć dotychczasowe wydatki budżetowe.

Udział długu w PKB jest zależny od tempa przyrostu tego długu (a%) oraz tempa wzrostu PKB (g%). Czyli jeśli np. deficyt wynosi 2% PKB, a sam PKB rośnie o 4%, to udział długu będzie dążył do poziomu 50% PKB (2/4):
F / PKB = a% / g% (wzór na udział długu w PKB), gdzie
a% = D / PKB

Przekształcamy powyższe wzory i otrzymujemy:
DP / PKB = D / PKB - (i% x F) / PKB
DP / PKB = a% - i% x (a% / g%)

DP / PKB = a% x (1 - i% / g%) 

Co ten nieco skomplikowany wzór oznacza? Relacja DP / PKB opisuje, w jakim stopniu deficyt pierwotny będzie miał wpływ na PKB. Czy będzie on dodatni czy ujemny, to zależy od tego, co będzie wyższe - i% czy g%. Jeśli stopa procentowa będzie wyższa od tempa przyrostu PKB, to wtedy koszty obsługi długu przerosną wzrost PKB i odbije się to negatywnie na gospodarce. Jeśli zaś tempo wzrostu PKB będzie większe od stopy procentowej obligacji, wówczas rząd jest w stanie efektywnie obsługiwać zadłużenie państwa i nadal będzie dysponował wolnymi środkami.

piątek, 9 października 2015

Kalecki - podatki

Dziś o podatkach. Podatki - wiadomo, w powszechnym mniemaniu Zło straszne, powoduje raka i kurzajki. Paskudne państwo zabiera sobie część naszych pieniędzy, a co mamy w zamian? Takie pytanie przypomina mi świetną scenę z filmu Monty Python's Life of Brian o tym, co "Rzymianie zrobili dla nas". Gdyby zabrakło państwa i podatków, to mogłoby się okazać, że nie ma też policji, straży pożarnej, opieki zdrowotnej, edukacji, sanepidu, 40-godzinnego tygodnia pracy, standardów i norm produkcyjnych, dzięki którym możemy kupować bezpieczne towary itd. itp. Można by długo wymieniać - świat jest bardzo złożony, a im więcej o nim wiemy, tym bardziej skomplikowany w obsłudze się staje. Sami nie jesteśmy wszystkiego ogarnąć, potrzebni są specjaliści, którzy zrobią to za nas - stąd mamy różne urzędy, których zadaniem jest dbanie o to, by w określonym wycinku świata działo się jak najlepiej (zgodnie z procedurą czy standardem). My ufamy specjaliście, że on nas ochroni od określonego ryzyka, a on w zamian dostaje część naszych dochodów (za pośrednictwem podatków). Np. sanepid nie przepuszcza produktów zawierających szkodliwe substancje, których nazw większość ludzi nawet nie jest w stanie wymówić. Dzięki temu jesteśmy zdrowsi. Mamy to płacąc podatki.

Podatki nie są więc Złe. Złe może być tylko niewłaściwie ich używanie.

Wracając do Kaleckiego, to wygląda w jego modelu to tak, że państwo zabiera w postaci podatków część wynagrodzeń pracowników oraz zysków przedsiębiorstw, w zamian za to dokonuje transferów do przedsiębiorstw (dotacje i dopłaty) oraz do gospodarstw domowych - np. wypłacając emerytury, renty, zasiłki dla bezrobotnych, a także udzielając "nieodpłatnych" usług, w postaci choćby opieki zdrowotnej czy edukacji. Jeśli więc narzekamy, że opieka zdrowotna w Polsce jest do bani (tak naprawdę jesteśmy w dość średniej sytuacji, ale nie zmienia to faktu, że mogłoby i powinno być lepiej), to jedną z przyczyn tego są zbyt niskie transfery z budżetu. Face it. Chcesz jakości, płać.

Oddzielną kwestią jest to, czy finansowanie publiczne jest lepsze od prywatnego oraz czy podatki powinny być progresywne, czy też jednakowe dla każdego. Ale to już oddzielny temat, z którym rozprawię się kiedy indziej.

Innym rodzajem wydatków budżetowych są inwestycje publiczne. Wedle najpowszechniejszej, bzdurnej ideologii zwanej ekonomią neoliberalną, inwestycje publiczne - nie dość, że są z definicji nieefektywne, bo publiczne - to jeszcze "wypychają" inwestycje prywatne. Inaczej mówiąc, jak by rząd się nie wepchnął, to inwestycję by zrealizowali prywatni przedsiębiorcy. A tak, to nic nie zrobią. Nie będzie inwestycji prywatnych. W sumie więc publiczne inwestycje to tylko marnotrawienie podatków. Nonsens. Już widzę te kolejki prywatnych inwestorów, którzy aż przebierają nogami, by zbudować gdzieś autostradę, szkołę, elektrownię atomową czy oczyszczalnię ścieków. Kto im zabrania? Jakiś odgórny ban jest na takie inwestycje? Faktem jest natomiast, że prywatne firmy realizują takie inwestycje dopiero otrzymując zapłatę z podatków. Bez tego albo by zajmowały się czym innym, albo by w ogóle padły. Na pewno państwo nie odbiera im pracy.

Kalecki wykazuje (transformując jedynie równości rachunkowe), że wydatki publiczne kumulują się z inwestycjami prywatnymi, a nie je zastępują. Wygląda to tak, że:

PKB = W + R + T (od strony dochodowej na PKB składają się wynagrodzenia W, zyski przedsiębiorstw R oraz podatki T)
PKB = I + C + G (od strony wydatkowej na PKB składają się inwestycje I, konsumpcja C oraz wydatki publiczne G)
D = G - T (różnica między wydatkami publicznymi a przychodami z podatków daje deficyt lub nadwyżkę budżetową D)
t% = T / PKB (wzór na udział podatków w PKB)
czyli W + R + T = I + C + G, co po kolejnych przekształceniach daje: 
R = I + D - SW

Oznacza to wprost, że im wyższy deficyt budżetowy, tym większe są zyski przedsiębiorstw. Dążenie do równowagi bądź nadwyżki budżetowej jedynie pogarsza ich sytuację.

Zmodyfikowany zostaje także mnożnik inwestycyjny, gdzie dodane zostają wydatki publiczne i udział podatków. Pierwsze dają wyższy wzrost PKB, natomiast drugie zmniejszają zakres działania mnożnika inwestycyjnego - tj. im wyższy udział, tym inwestycje są coraz mniej efektywne.
PKB = ∆(I + G) / (r% + sw% + t%)

Budżet, oprócz tego, że za jego pomocą finansowane są polityki społeczne, spełnia dodatkową funkcję stabilizatora koniunktury. W przypadku kryzysu i spadku inwestycji (I < 0) oddziaływanie wydatków publicznych (gdy G > 0) i podatków (t%) jest takie, że zmniejsza wahania i poziom spadku PKB.


wtorek, 6 października 2015

Nowoczesna Platforma Obywatelska

Dlaczego nie będę już głosował ani na PO, ani na Nowoczesną? A właściwie na Nowoczesną PO?

Zacznę może od tego, że na UW/PO głosowałem stale od 1997 do 2014 r. - wychodzi mi, że było to jakieś 15 razy, w tym 5-krotnie w wyborach do Sejmu. Głosowałem nawet wtedy, gdy już nie byłem (szeregowym) członkiem tejże partii, z której to odszedłem, gdy poznałem Sławomira Nowaka i Pawła Piskorskiego -  persony owe wybitnie mi się nie spodobały i nie chciałem mieć z nimi cokolwiek wspólnego. Początkowo głosowałem z przekonania. Później, kiedy PO już pokazała, co potrafi (czyli niewiele), z braku innego wyboru. Ostateczny zawód przyszedł, gdy usłyszałem, jak Tusk, zapytany przez Tomasza Lisa - "jako jaki premier chciałby być zapamiętany?" - odpowiedział, że "jako fajny gość". Z fajnym gościem to można iść na piwo, natomiast premier jest od rządzenia, najlepiej skutecznego. A Tusk nie rządził, Tusk był. Nawet fajny.

Cała ta "fajność" zresztą dobrze charakteryzuje całą PO - jej rządy to ciągłe dążenie do bycia fajnymi. Ale nie będę się już za bardzo na nich wyżywał. Koń, jaki jest, każdy widzi. Mogli? Mogli. Zrobili? Nie zrobili. Sorry, pobudowali stadiony. Partia Budowniczych Stadionów - tak ich zapamiętam.

PO najbliższe wybory przegra i sama o tym wie. Zresztą, przegra je dla swojego dobra. Gdyby przypadkiem utrzymała się u władzy, to dalszy spadek poparcia przy następnych wyborach sprowadziłby ją do poziomu zombie, jak SLD. Celem PO jest więc minimalna przegrana - niech rządzi Kaczyński ze swymi awatarami, wówczas PO jako największa partia opozycyjna będzie go punktować i się zregeneruje.

Wydawałoby się, że najlepszą alternatywą dla zużytego PO jest Nowoczesna.pl. Ot, wracają do postulatów UW/PO z początku jej istnienia i zapewniają, że - w przeciwieństwie do Platformy - oni naprawdę je zrealizują. Do tego jeszcze na front wysuwa się nieco świeższą twarz w polityce, czy Ryszarda Petru. Przyznam, że pewnie jeszcze z 5-10 lat temu bez zastanowienia głosowałbym na Nowoczesną, jako sensowną alternatywę dla fajnego PO. Z czym więc mam kłopot?

Kłopot numer 1, to program Nowoczesnej. Prawidłowo definiują problem - stagnacja państwa, brak woli reform i przede wszystkim niska innowacyjność, która sprowadza Polskę do roli średniej wielkości producenta wyrobów mid- i low-tech. Punkt dla Nowoczesnej. Schody się zaczynają, gdy przejdziemy do tego, co proponują, by to naprawić. Bo właściwie to nie wiadomo, co proponują. Program Nowoczesnej to lista pobożnych życzeń, bez jakichkolwiek konkretów. Mamy tam np. takie chciejstwo, jak "Program nowoczesnej industrializacji kraju na miarę XXI wieku – skupionej na przyciąganiu i rozwijaniu branż związanych z biotechnologią, optoelektroniką, farmaceutyką, automatyką i teleinformatyką." Tyle. Ktoś jest przeciw takiemu programowi? Nikt. To co to za program? Ja też mogę sobie wpisać w swój program, że chcę, by nad Polską zawsze świeciło słońce, a ludzie się do siebie uśmiechali na ulicy. Takimi okrągłymi słowami każdy może się posługiwać, bardziej istotne jest więc, JAK te wszystkie rzeczy mają być zrobione. I tego próżno szukać w programie Nowoczesnej. A tak, Petru zapowiedział obniżkę podatków dla najlepiej zarabiających - to faktycznie będzie miało wpływ na innowacyjną industrializację kraju.

Kłopot numer 2, to faktyczna pozycja Nowoczesnej. Jej zaplecze tworzą ludzie związani z dawną UW/PO, wypchnięci z polityki czy wycięci w bojach wewnątrzpartyjnych przez Tuska, jak Balcerowicz (Petru był w latach 90-tych jego asystentem) czy Olechowski (jeden z trzech założycieli PO). W sumie nic do nich nie mam, swoją robotę lepiej lub gorzej wykonali. Na obecny moment są już jednak przestarzali, więc całkiem logicznie na pierwszą linię wystawiono "młodego" Petru. Program Nowoczesnej też jest odświeżonym programem UW sprzed 20 lat. Porównując jednak to, jakim językiem obecnie posługuje się PO i Nowoczesna, oraz to, jakie przedstawiają postulaty, to pomimo teoretycznej opozycji tych dwu ugrupowań, to mam coraz większe wrażenie, że tak naprawdę mamy do czynienia z dwiema markami należącymi do jednej firmy.

PO znana była dotąd z tego, że ma duże poparcie, bo zgadza się z każdymi poglądami i reprezentuje wszystkich, taka partia umiarkowanego centrum. Tylko, że obecnie straciła wiarygodność i pozostawanie w centrum nic jej już nie da. Z jednego z ostatnich badań wynika, że PO jest popierana w tej chwili głównie przez osoby o poglądach lewicowych (!). Nic dziwnego, zważywszy jej hasła dot. stawki minimalnej czy likwidacji umów śmieciowych (tak, to ta sama partia, co kiedyś głosiła wprowadzenie podatku liniowego). Owszem, PO może sobie teraz pozwolić na opowiadanie wszelkich możliwych bajek, bo już wiadomo, że będzie w opozycji i z niczego nie będzie rozliczana. Mimo to widać, że PO - jak to się określa w żargonie marketingowym - pozycjonuje się na lewo od dotychczasowego swego elektoratu. Jednocześnie, z drugiej strony wyskakuje nie stąd ni zowąd OdgrzewanyKotlet.pl (już to widzę, jak któregoś dnia Petru wstaje z łóżka i stwierdza "a zrobię sobie nową partię"), który zaczyna zajmować właśnie to miejsce, w którym PO jest odrzucana - liberalna, reformatorska centroprawica. Wygląda to zupełnie jak dobrze zaprojektowana kampania marketingowa korporacji "PO sp. z bardzo o.o." - z jednej strony mamy rebranding PO jako centrolewicy, z drugiej wprowadzanie nowej marki, która ma zachować czy zdobyć kolejne "udziały w rynku" jako centroprawica. A po wyborach - tych, gdzie wygra PiS, i następnych, w których skompromitowany PiS polegnie - stworzenie wielkiej koalicji pod szyldem Nowoczesnej Platformy Obywatelskiej.

Nie, nie kupuję tego. Do szesnastu razy sztuka.

sobota, 3 października 2015

Lewactwo Prawactwo

Większość Polaków postrzega świat, w tym świat polityki, w sposób co najmniej uproszczony (a szczerze mówiąc - prostacki), dzieląc istniejące opcje światopoglądowe wedle łatwych do ogarnięcia schematów. Takie schematy, to np. dzielenie ludzi na zwolenników wolnego rynku i własności prywatnej oraz tych, którzy w zamian wolą własność i kontrolę państwa. Inny prościutki schemat to podział na zwolenników "wartości" oraz tych, którzy tych "wartości" nie przestrzegają - np. za "wartościami" są biali, heteroseksualni, Polacy katolicy, a przeciw "wartościom" całe to lubujące arabskich brudasów pedalstwo o niepewnym pochodzeniu. Nie wiadomo dokładnie, co to dokładnie za wartości, ale to nieważne, i tak "każdy wie, o co chodzi".

Oczywiście, takie proste sposoby dzielenia ludzi najchętniej wykorzystują politycy, by oddzielić swych Dobrych zwolenników od Tamtych Złych. Inna sprawa, że wielu ludzi na to pozwala, bo jakże łatwo jest stwierdzić, że "On jest inny niż Ja, a skoro Ja jestem Dobry, to On musi być Zły." Proste, nieprawdaż? O ile więcej wysiłku wymaga znalezienie rzeczy, które łączą - tylko, po co się męczyć...

Jako, że od dłuższego czasu otrzymuję etykietki "lewaka", "komucha", "bolszewika", "trockisty" (przy czym jestem pewien, że etykietujący nie potrafią wskazać różnicy między "trockizmem" a "stalinizmem", "maoizmem" czy "leninizmem", co zresztą wcale nie przeszkadza im używać tego określenia), właśnie w wyniku stosowania prostackich schematów myślowych, to postanowiłem uciąć wszelkie spekulacje na temat mego perwersyjnego światopoglądu i wskazać wprost, gdzie oto się znajduję - przy okazji jako punkt odniesienia dodając wszystkie ogólnopolskie ugrupowania polityczne, startujące w najbliższych wyborach. W tym celu posłużyłem się chyba najpowszechniej stosowanym testem, czyli tzw. political compass. Zachęcam do skorzystania z testu, można dzięki temu spojrzeć nieco inaczej na swoje "położenie", a nie dla wygody przyjmować to "najpopularniejsze".

Tutaj zaś znajduje się mapka z zaznaczonym położeniem polskich partii i moim własnym, dopisałem też dla większej przejrzystości lokalizację ważniejszych ideologii politycznych.


Jak widać, mieszczę się w obszarze tzw. lewicowego libertarianizmu (często też używanym określeniem jest angielskie social liberalism). Tak, wiem, to bardzo trudne słowa dla polskiego odbiorcy, ale można by już zacząć się przyzwyczajać, że świat nie jest taki prosty, że dzieli się jedynie na prawicowców i komuchów. Minęło już ponad 25 lat od pierwszych, w miarę demokratycznych wyborów, więc można przyjąć, że i świat od tego momentu się trochę zmienił, a i Polacy są bardziej zróżnicowani.

czwartek, 1 października 2015

Kalecki - oszczędności

W drugiej części o Kaleckim będzie już nieco bardziej skomplikowanie - dodam do poprzedniej układanki Oszczędności. W potocznym rozumieniu oszczędność jest czymś dobrym i pożądanym - i pewnie w poszczególnych przypadkach tak jest. Dobrze jest mieć jakąś rezerwę na wszelki wypadek. Jeśli jednak spojrzeć na całość gospodarki, okazuje się, że ma to także swoje negatywne efekty.

Z poprzedniej części wiadomo, że wynagrodzenia pracowników są równe wartości konsumpcji. Jeśli pracownicy zaczną oszczędzać część wynagrodzeń, to pomniejsza to wydatki na konsumpcję, czyli: C = W - SW.

Tym samym o oszczędności pomniejszają się też zyski firm konsumpcyjnych: W1 - SW = R2, a to z kolei prowadzi do spadku zysków firm inwestycyjnych: I - SW = R. Wniosek z tego taki, że w momencie kryzysu, kiedy przedsiębiorstwa mają się gorzej, nawoływanie do oszczędności - wydawałoby się rozsądne - prowadzi w efekcie do pogłębiania problemu.

Przyjmiemy teraz, że:
r% = R / PKB (wzór na udział zysków firm w PKB)
sw% = SW / PKB (wzór na udział oszczędności w PKB)

Przekształcając poprzednie wzory uzyskujemy takie równanie:
 
PKB = I / (r% + sw%)

czyli PKB będzie tym większe, im większe będą inwestycje, a mniejsza część tego PKB zostanie przekazana na zyski firm albo zostanie oszczędzona. 

Równanie to można też zapisać w formie bardziej dynamicznej: 
                                                         PKB = I / (r% + sw%)

Jest to tzw. mnożnik inwestycyjny - ze względu na to, że r% + sw% jest zawsze mniejsze od 1, to tym samym PKB jest zawsze większe od I. Mówiąc ludzkim językiem, każda dodatkowa 1 złotówka wydana na inwestycje daje więcej niż 1 złotówkę przyrostu PKB. Warto więc inwestować, niekoniecznie oszczędzać.