poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Hollywood prawdę ci powie

Dawno nie pisałem, a trzeba by się trochę "rozgrzać" przed nowym sezonem. Ze względu jednak na to, że (jeszcze) są wakacje, to będzie temat nieco lżejszy - a mianowicie, czy mamy do czynienia z końcem świata. Może trochę przesadziłem... czy mamy do czynienia z końcem świata zachodniego?

Pewien pomysł przyszedł mi do głowy po zasłyszeniu kiedyś tam, w jakimś programie dokumentalnym o Koloseum i gladiatorach, że pod koniec istnienia Imperium Rzymskiego walk było coraz mniej, umiejętności gladiatorów były mizerne i ogólnie była to nędza w porównaniu z okresem świetności. W końcu przyszedł papież i zamknął cały interes, albo właściwie to, co z niego zostało. Główna idea była jednak taka, że koniec imperium miał swoje odbicie w upadku ówczesnego centrum rozrywki, jakim było Koloseum.

Potem zacząłem się zastanawiać, czy taką analogiczną rolę spełniają współcześnie Stany Zjednoczone i Hollywood. Oczywiście, USA to imperium innego rodzaju, a krew w Hollywood jest tylko barwnikiem, ale mimo wszystko spore podobieństwo pozostaje. Hollywood chyba nic nie przebija pod względem wpływu kulturowego na świecie - nawet, jeśli to "tylko" kultura masowa. Zresztą - walki gladiatorów w Koloseum były widowiskiem także przeznaczonym dla rzymskich mas.

Może by więc ocenić kondycję USA patrząc na to, co się dzieje z Hollywood? Czy ewentualny upadek "przemysłu filmowego" będzie towarzyszył załamaniu się potęgi Ameryki? Niektórzy twierdzą, że ten upadek ma już miejsce, zaraz przyjdą Chińczyki i nas zjedzą.

Nie jest to oczywiście zadanie proste. Ciężko ocenić, czy filmy kręcone w Hollywood są coraz lepsze, gorsze czy też może takie same, jak były kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu. Pytanie "opinii publicznej" (np. patrząc na oceny na filmwebie) nie ma sensu, bo ta pamięta przede wszystkim najnowsze "hity", którym zawyża oceny (myląc jakość z popularnością) i nijak nie odniesie się do filmów np. z 1966 roku ("The Russians are coming, the Russians are coming"...). Takie filmy ocenić mogą najwyżej "koneserzy", a ci mogą mieć niszowe, nietypowe podejście, nie przystające do kultury masowej. Komuś może się podobać "Saga Zmierzch", a kto inny wydłubie sobie oczy i odetnie uszy, byleby skrócić swoje cierpienia (tak, ja jestem w tej drugiej grupie).

Spróbowałem więc podejść do tego od drugiej strony - skoro nie można ocenić wszystkich i jednakowo, to wybrałem tylko te, które w danym roku uzyskały nominację do Oskara na najlepszy film. I to też nie wszystkie, bo różna ich liczba była, tylko dokładnie trzy, o największym budżecie, i tylko amerykańskie, bo to ma dotyczyć Hollywood. Następnie sumowałem ich budżety, korygowałem o wskaźnik inflacji, by dane z różnych lat były porównywalne i można dzięki temu zobaczyć, ile w Hollywood wydano na trzy najlepsze i najdroższe filmy. Pewnie, jakiś w tym błąd jest, bo kasa nie równa się arcydzieło, ale może w miarę dobrze pokazywać skłonność producentów filmowych do inwestowania w filmy (o podobnej jakości), a to już jest jakiś wskaźnik kondycji przemysłu filmowego.

Na poniższym wykresie pokazuję, jak się kształtował ten poziom w latach 1951 - 2014. Jest to średnia ruchoma z 3 lat, żeby wygładzić linie i pokazać samą tendencję. Do tego jest jeszcze ona cofnięta od 2 lata, np. dane z 2015 r. są pokazane w roku 2013 - wynika to z tego, że w 2015 nominację do Oskara dostały filmy mające premierę w 2014 r., a kręcone (i finansowane) zazwyczaj w roku 2013. Dla porównania wstawiłem też wskaźnik dla 3 najbardziej dochodowych filmów - tutaj też jest średnia ruchoma, ale z przesunięciem już tylko o rok, gdyż dochód uzyskiwano po premierze filmu.

Jak widać, obie linie są dość zbieżne, tj. zwiększonym budżetom towarzyszyły większe dochody z filmów (za wyjątkiem lat 70-tych). Jeśli jest to więc wskaźnik kondycji Hollywood, to można powiedzieć, że pierwszy okres świetności trwał do końca lat 60-tych (punkt szczytowy wyznacza ówczesna superprodukcja - "Cleopatra" z 1963 r., która, uwzględniając inflację, jest najdroższym filmem w historii). Od roku 1970 na filmy wydaje się jednak coraz mniej, lata 70-te i 80-te to słabszy okres przemysłu filmowego. Chociaż wyprodukowano wówczas względnie tanio kilka klasyków pop-kultury, jak "Egzorcysta", "Szczęki" i "Gwiezdne Wojny", które przyniosły za to bardzo duże dochody. Lata 90-te do przełomu wieków to ponownie dobry czas dla Hollywood, z ciągle rosnącymi budżetami i dochodami - punkty szczytowe wyznaczają takie produkcje, jak "Titanic" i "Władca Pierścieni". Potem nastąpiło pierwsze, głębokie "tąpnięcie" (l. 2003 - 2005), przerwane jeszcze krótkim okresem drogich produkcji, spośród których wyróżniał się "Avatar" (niemalże tak samo drogi, co "Cleopatra"), po czym od 2011 r. znów Hollywood jest w dołku i trudno powiedzieć, czy to już koniec jego kłopotów. Być może najgorsze ma za sobą, ale możliwe też, że nie wróci już na wcześniejszy poziom.

Teraz popatrzmy na kondycję USA, do opisania której użyję najpopularniejszej, jakkolwiek niedoskonałej miary, jaką jest PKB. Poniżej wykres ze wskaźnikiem zmiany PKB (rok do roku) wraz z nałożoną na to średnią ruchomą z 5 okresów dla wygładzenia linii. Ogólna tendencja jest taka, że USA rozwijają się coraz wolniej, zwłaszcza po roku 1970. Często okres do 1970 r. określa się zresztą mianem "złotego wieku kapitalizmu". W 1970 r. nastąpił pierwszy poważny kryzys, związany z ratowaniem budżetu po wojnie wietnamskiej. Wówczas prezydent Nixon odszedł też od tzw. systemu Bretton Woods, w którym dolar był sztywno związany ze złotem i stanowił światową walutę rezerwową. Do tego doszedł jeszcze kryzys naftowy z lat 1973-1975, gdy OPEC wkurzony na Izrael i USA gwałtownie podniósł ceny ropy. Potem było już niewiele lepiej. Od prezydentury Reagana, z kontynuacją za czasów Clintona, zaczęto deregulować gospodarkę, co na jakiś czas trochę pomogło, dopóki nie odbiło się to najpierw czkawką podczas kryzysu dotcomów, a potem doprowadziło do konkretnego załamania w 2008 r. Od tego czasu Obama coś próbuje na to zaradzić, ale efekty są raczej umiarkowane.

I na koniec nałożyłem na siebie średnie budżety filmowe Hollywood oraz PKB Stanów Zjednoczonych. Przy czym, żeby dopasować do siebie obie linie trendu, trzeba było wydzielić 2 okresy - do roku 1970, i po roku 1970. W pierwszym trend "hollywoodzki" odpowiada mniej więcej trendowi "gospodarczemu", tj. bieżaca sytuacja w kraju przekładała się od razu na sytuację w Hollywood. Po roku 1970 trend "hollywoodzki" zaczął reagować z ok. 2-3 letnim opóźnieniem na trend gospodarczy. Może wynika to ze zmiany charakteru finansowania produkcji filmowych - wcześniej wydawano na to środki z bieżących dochodów, potem produkcja filmowa stała się bardziej skomplikowaną i wieloletnią inwestycją, niż po prostu działalnością artystyczną.

Co właściwie więc można wyczytać z tych trendów? Po pierwsze, przemysł filmowy reaguje na to, w jakim stanie jest państwo (i jego gospodarka). Po drugie, pomimo powoli pogarszającej się koniunktury w USA, na produkcje filmowe wydaje się nadal bardzo dużo. Sytuacja na teraz jest więc może niezbyt dobra i bywało lepiej, ale absolutnego załamania jeszcze nie ma i trochę jeszcze brakuje do definitywnego zamknięcia Koloseum.

Nie zmienia to faktu, że w najbliższych latach może być gorzej. Zwłaszcza dwa zjawiska nie były dotąd wzięte pod uwagę, choć dla ich opisania mam tylko swoje subiektywne wrażenia.

Pierwsze zjawisko to wysyp remake'ów i reaktywacji serii filmowych z lat 80 i 90-tych, takich jak "Mad Max Fury", "Tron: Dziedzictwo", "Pamięć Absolutna", "RoboCop", "Terminator", "Dredd", "Wojownicze Żółwie Ninja", "Coś", "Dzień Niepodległości" czy "Ghostbusters". Niby pięknie, tylko taki recykling świadczy raczej o braku pomysłów w Hollywood. Ewentualnie pomysłów nie brak, tylko nikt nie chce ryzykować pieniędzmi na ich realizację, i przeznacza je robienie rzeczy, które już kiedyś się sprawdziły. To będzie działać na krótką metę, bo nie można bez końca recyklować tego, co było.

Drugie zjawisko, to produkcje telewizyjne, które już na równi konkurują z filmami pełnometrażowymi. Seriale na dłużej przyciągają widownię, mogą być bardziej dochodowe i jednocześnie tańsze w produkcji (choć np. jedna seria "Gry o Tron" kosztuje tyle, co najdroższe filmy Hollywood). Seriale przede wszystkim mają duży większy potencjał rozwojowy - poza rzadkimi wyjątkami (jak "Gwiezdne Wojny" czy "Star Trek"), film opowiada jedną, zamkniętą historię. Seriale mogą pokazywać całe światy, z licznymi odgałęziami, które można eksploatować (kontynuować fabułę, dodawać nowe wątki). Może więc nastąpi taki moment, gdy seriale ostatecznie zdetronizują hollywoodzkie filmy.

Podsumowując, żyjemy w ciekawych czasach, gdy właściwie nic nie jest do końca pewne, ani że będzie coraz lepiej, ani że będzie coraz gorzej. Żaden stan zawieszenia nie trwa jednak wiecznie, więc przyjdzie nam jeszcze zobaczyć, w którą stronę się to rozwinie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz